Wojny zastępcze. Pionki w grze. Słoneczna Hiszpania
Tym razem Tillison i spółka potrzebowali zaledwie roku, aby nagrać kolejny premierowy materiał. Tempo rzadko obecnie spotykane, charakterystyczne raczej dla lat 70., w których proces tworzenia był szybki i bardzo potrzebny nowym zespołom. Jak się okazało, kryzys w życiu osobistym nie wpłynął na produktywność Andy`ego, na jego zapał i – czego świadectwem jest recenzowana płyta – na zamiłowanie do coraz to rozleglejszych poszukiwań i eklektyczności, stąd wypływającej. Niedługo po nagraniu Slow Rust of Forgotten Machinery grupa wyruszyła w trasę koncertową wspólnie z muzykami z Karmakanic. W trakcie tournée, między poszczególnymi występami, w busach i ciężarówkach, a także w hotelowych pokojach, rodziły się utwory na nowy album. Być może to właśnie ten nietuzinkowy sposób komponowania sprawił, że żadna zapaść twórcza po wydaniu tak monumentalnego dzieła jak Slow rust... nie nastąpiła. Ostateczne ustabilizowanie składu The Tangent (jedyna zmiana to Steve Roberts, który chwycił za perkusyjną pałeczkę i do dziś jest członkiem zespołu) również nie pozostało bez wpływu na stworzenie atmosfery sprzyjającej twórczym zbiorowym wysiłkom. Nie mogło oczywiście – jak to już zwykle u Tillisona – zabraknąć gościa, którym tym razem okazał się Goran Edman, kolega z Karmakanic, udzielający się wokalnie tu i ówdzie.
Bliskość czasowa obu albumów przyczyniła się zapewne do tego, że na Proxy grupie najbliżej do znamienitego poprzednika, choć – jak już wspomniałem – nie brakuje kolejnych odważnych kroków naprzód. Już utwór tytułowy zdaje się nawiązywać do Slow Rust, głównie ciężarem lirycznym: autor tym razem podejmuje wątek konfliktów zbrojnych w świecie i prowadzi na tym tle ogólne rozważania o tzw. wojnach zastępczych, w których siły zbrojne, fronty, bitwy, jak również ofiary przemocy okazują się jedynie łatwym sposobem do zaspokajania chorych ambicji i żądzy władzy przez wielkich tego świata, ukrytych często w bezpiecznych pałacach i komnatach, oblanych złotem. Oficjalnie zawsze udaje się stworzyć źródło antagonizmów między narodami czy grupami etnicznymi (zwłaszcza na terytoriach mniejszych krajów) i tym samym zamazać prawdziwe tło i cele wywoływanych spięć, niemal zawsze brzemiennych w skutki. To właściwie jedyny utwór na nowym krążku traktujący o tak istotnych zagadnieniach współczesnego świata w wymiarze globalnym. Przy tym nie jest to pieśń aż tak zdominowana wokalnie i tekstowo jak te odpowiadające jej z poprzedniego wydawnictwa, poświęcone nie mniej przecież istotnym zagadnieniom. Początek to długi, ponadczterominutowy, instrumentalny wstęp obejmujący wiele zróżnicowanych sekwencji, ze zmiennym tempem i mozaiką poszczególnych instrumentów. Dominują jednak wielobarwne klawisze (włącznie z Hammondem) i urozmaicone brzmienia figur basowych Jonasa Reingolda. Ciekawa linia melodyczna, przekonująco zaśpiewane wszystkie fragmenty, wymienność wciągających galopad (czasem nawet ocierających się o metalowe skojarzenia) i wyciszeń, niewydłużających się ponad przeciętną miarę, zarówno muzycznych, jak i wokalnych – to bez wątpienia największe atuty tej zawiłej rytmicznie kompozycji.
Ducha płyty Slow Rust... można wyzyskać także z utworu Supper`s off, przypominającego konstrukcyjnie A Few Steps Down The Wrong Road. Po raz kolejny Tillison sięga do mariażu recytacji ze śpiewem, aby w ten sposób sprawnie wyłuszczyć kolejną opowieść – tym razem poświęconą pokoleniu autora i zmianom, jakie zaszły przez dziesięciolecia w ludzkiej mentalności zarówno w kulturze, przemyśle muzycznym, jak i w stawianych sobie celach na różnych płaszczyznach. Szybko wygłaszanemu tekstowi towarzyszy wartki podkład muzyczny, w którym królują basowe pejzaże, pasujące jak ulał do tak rozplanowanego konceptu. Przyjęte rozwiązanie nie męczy: temat ma niewiele ponad dziewięć minut, z których końcowe fragmenty wypełniono przednimi instrumentalnymi popisami wszystkich muzyków, chociaż i w tej części nie sposób nie docenić dominującego wpływu basowych struktur.
W kontekście porównań z wybitnym poprzednikiem, nagranym rok wcześniej, należy przywołać także jedyny instrumentalny utwór – The Melting Andalusian Skies, inspirowany twórczością amerykańskiego jazzmana Chicka Corei. Przywodzi on na myśl Dr Livingstone (I Presume), jednak więcej w nim inklinacji w stronę jazz-fusion, a mniej – stricte gitarowego grania niż w tym ostatnim. To wycieczka po słonecznej Andaluzji, będąca ukłonem Tillisona dla Hiszpanii (te wątki, już w wymiarze słownym, powrócą w The Adulthood Lie). Całą kompozycję przepełniono południowoeuropejskimi klimatami: brzmienie gitary do złudzenia przypomina flamenco, Theo Travis ze swojego fletu również generuje dźwięki charakterystyczne dla hiszpańskiej twórczości, a w dalszej części pojawia się coś, co zaraz przywodzi na myśl kastaniety. Całości dopełni za to na sam koniec słynne olé. Niemniej odnajdujemy tutaj znacznie więcej niż tylko udaną próbę sięgnięcia do andaluzyjskich źródeł. Jak na wybitnie jazzową ścieżkę przystało, usłyszymy na niej wszechstronne wstawki klawiszowe oraz uwypuklone figury basowe, którym to elementom towarzyszą wcale nie rzadziej występujące partie fletu. Wrażenie jest niezwykle pozytywne, mimo że utwór nie ma jakiejś standardowej, prostej konstrukcji – dzieje się w tych ośmiu minutach naprawdę sporo, ciągle zmienia się nastrój, a to, co przyprawia o szybsze bicie serca, to frapujące dialogi gitar elektrycznej z basową. Wśród tej artystycznej gęstwiny znaleźć można również crimsonowe pierwiastki: z jednej strony pokomplikowane struktury, z drugiej – przestrzenne dźwiękowe plamy.
Umieszczone na środku płyty A Case of Misplaced Optimism i The Adulthood Lie stanowią w istocie niezbity dowód na to, że twórczość The Tangent nie stoi w miejscu. Wydaje się, że jak nigdy dotąd duszę artysty – eksperymentatora w osobie Andy`ego Tillisona daje się rozpoznać właśnie w tych niespełna dwudziestu pięciu minutach, w jakich zamykają się oba tematy. W pierwszym, znacznie krótszym, prym wiedzie mieszanka gatunkowa, którą z angielska można by określić jako bass-driven jazz-funk. W rzeczy samej: melodyka, basowe pulsacje wspomagane perkusyjną rytmiką, wybijającą się na pierwszy plan, tudzież wyrazisty refren, charakterystyczny dla takiego kolażu – wszystko to pozwala uznać, że obcujemy z najbardziej funkową odsłoną zespołu w jego historii. Całość nie jest bynajmniej pozbawiona pierwiastków stricte progresywno-rockowych, co tym bardziej przesądza o niepowtarzalności tangentowego stylu. Dodajmy do tego jeszcze żywe saksofonowe wątki Travisa, a otrzymamy naprawdę wyborne, energetyczne danie pomieszczone w nieco ponad sześciu minutach. Przekaz z pewnością lżejszy, z którym zgrabnie współgra tekst. Tym razem bliższy jest on osobistym refleksjom podmiotu lirycznego na temat swojego życia niż zmorom międzyludzkich zawirowań. Opowiada o straconych szansach na osiągnięcie wyznaczonych celów, o złudzeniach, o osobistych wyborach, którym towarzyszą różnorakie samoograniczenia, które narzucamy sobie często zupełnie nieświadomie. To one właśnie okazują się zaciągniętym hamulcem w dążeniu do szczęścia, a także źródłem wątpliwości i niepewności, wskutek czego stajemy się zakładnikami własnych ograniczeń i strachu (Am I happy in my life? like you`re happy in yours? Can you give me some pointers?).
The Adulthood Lie – druga z wymienionych wyżej kompozycji, znacznie dłuższa, ponadszesnastominutowa, jeszcze bardziej skręca w stronę eksperymentatorskich rozwiązań. Na uwagę zasługują przede wszystkim zabawy z dźwiękiem, spośród których najbardziej jaskrawo mienią się całkiem długie fragmenty z elektroniczną muzyką taneczną, ocierającą się o disco czy nawet techno (zwłaszcza część trzecia jest nimi mocno zdominowana). Gdzie indziej natomiast wyczuwalna staje się industrialna odmiana rocka, której niedaleko już do rock in opposition. Podobnie jak w A Case of Misplaced Optimism, wyeksponowano rytmikę i melodię, łatwo zapadającą w pamięć choć w żadnym wypadku nie – banalną. Być może za pozytywne wrażenie odpowiadają tu poszatkowana struktura całości i podwojone refreny z odmienną linią wokalną, którym to sekwencjom towarzyszą także dwie partie instrumentalnego niesztampowego żywiołu. W wielu aspektach przyjęte rozwiązania przywodzą na myśl współczesną odmianę kultowego Galahadu (tam jednak, za sprawą Stuarta Nicholsona, symbioza rockowych brzmień z elementami techno zakorzeniła się na dobre, w The Tangent – jak dotąd – stanowi miłą niespodziankę). Z pozoru ten radosny, żywiołowy nastrój może wynikać z tekstu utworu: Help me find that missing page/Rekindle the memory/Don`t tell me to act my age/ Rekindle the fire in my heart. Tillison wspomina czasy młodości i pierwszych muzycznych inicjacji na słonecznej Ibizie, pełnej miłości. To chyba jednak tylko pierwsze wrażenie, ponieważ łatwo wyczuć w słowach pewien sarkazm i gorzką konstatację, że tak naprawdę zbyt często dajemy się złapać w pułapkę myślenia, że nic nigdy nie było takie dobre jak to, czego doświadczaliśmy jako piękni dwudziestoletni. A cała reszta, która nas potem otacza, to już tylko cień prawdziwego spełnienia (takie właśnie kłamstwo wieku dorosłego). Stajemy się tym samym niewolnikami własnego umysłu, ofiarami potęgi czasu i pionkami w jego brutalnej grze. Trudno oprzeć się wrażeniu – gdy zestawi się niemal wszystkie liryki na albumie – że w poezji Andy`ego powracają jak mantra tematy ciążące mu na sercu i niezwykle dla niego istotne: rola muzyki w jego życiu oraz ciągła walka przeszłości z teraźniejszością, przejawiająca się nie tylko w deprecjonowaniu współczesnych prób nawiązywania przez młode zespoły w ich muzycznym artyzmie do klasyków progresywnego gatunku, lecz także w zaślepieniu złotą erą proga, której nic obecnie nie może i nie ma prawa dorównać: And all the while I let my music do the talking/ A kind of Proxy for the man I want to be (z utworu A Case of Misplaced Optimism), We wanted so much future but now we want the past/ Remastered special editions of songs we sang when we were young/ We want them all on vinyl/ We want them like they were/ Cause it was all much better then (Apparently) (z utworu The Adulthood Lie), czy też We try to change the world/ But the world won`t take the hint/ They go running back off to the seventies/ And all the other bands are skint (z utworu Supper`s off).
Na koniec grupa serwuje nam Excerpts from Exo Oceans – utwór bonusowy, będący wycinkiem pobocznej, quasi-solowej twórczości Tillisona. Słusznie potraktowano go jako dodatek do głównego programu wydawnictwa z uwagi na jeszcze szerzej zakrojone eksploracje stylistyczne. Stanowi on kontynuację Basildonxit z poprzedniego albumu, o wiele bardziej jednak zaawansowaną, i preludium do czysto tangentowej Proximy, która znajdzie się na Auto Reconnaissance. W Excerpts... nie usłyszymy wokalu, za to docenimy przestrzenną, panoramiczną elektronikę, pełną tajemniczości, oniryczności, niepokoju, w których kształtowaniu pomagają liczne dziwne odgłosy w tle oraz transowa perkusja.
Myślę, że Proxy to znakomita reakcja na dosyć przełomowy Slow Rust of Forgotten Machinery. Z jednej strony – Tillison przekłuł balon napięcia, dosyć mocno nadmuchany na poprzedniku, i zaprezentował nieco lżejszy materiał (na pewno lżejszy tekstowo, ponieważ łatwiej wyczuć ironię i cynizm niż wyłącznie twardy opis rzeczywistości trudnej do strawienia), a z drugiej – nie wszedł na kuszącą drogę zjadania własnego ogona, czego dowodem są liczne wycieczki na nowe terytoria muzycznego potencjału. Mniej mamy na Proxy patosu, za to – więcej zabawy, której nie należy mylić z prostotą. Utalentowanemu Brytyjczykowi udało się stworzyć przekonującą mieszankę udanych melodii z improwizacjami i eklektycznością, bez zbędnych uproszczeń, jak również bez nadmiernej pompatyczności. Od strony warsztatowej widać za to większe przesunięcie w stronę rozmaitych brzmień instrumentów klawiszowych, skoro gitarowych popisów Luke`a Machina nie usłyszymy zbyt wielu. Z tymi pierwszymi współgra basowa wirtuozeria Jonasa Reingolda – pewnie za sprawą ściślejszej współpracy scenicznej z grupą Karmakanic.
Dwa albumy studyjne następujące w ciągu kolejnych czterech lat dowiodły – co zresztą chciałem wykazać w tekstach im poświęconych – że naprawdę warto czekać na każdą premierową odsłonę tego wyjątkowo produktywnego zespołu, a smakowanie nowego materiału zawsze okazuje się wejściem do krainy intelektualnej i estetycznej przygody.