ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Airbag ─ All Rights Removed w serwisie ArtRock.pl

Airbag — All Rights Removed

 
wydawnictwo: Karisma Records 2011
 
1. All Rights Removed (8:59)
2. White Walls (5:19)
3. The Bridge (6:20)
4. Never Coming Home (9:00)
5. Light Them All Up (3:01)
6. Homesick I-III (17:21)
 
Całkowity czas: 50:00
skład:
- Anders Hovden / bass - Asle Torstrup - wokal, programowanie, klawisze
- Bjørn Riis - gitary, wokal, klawisze
- Henrik Fossum - perkusja
- Jørgen Hagen - klawisze, programowanie
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,1
Dobra, godna uwagi produkcja.
,1
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,4
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,10
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,23
Arcydzieło.
,14

Łącznie 53, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 8 Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
28.11.2011
(Gość)

Airbag — All Rights Removed

 

Dlaczego aż 8? Przede wszystkim za wszechogarniającą na tej płycie gitarę elektryczną, do której mam słabość, zwłaszcza gdy wydobywające się z niej dźwięki przenoszą mnie w innych wymiar, a także za cały Homesick I – III, który jest innym światem po drugiej stronie lustra. Dlaczego zatem nie 10? Za wtórność, klonowanie Pink Floyd i zjadanie swojego własnego ogona, stworzonego w debiucie. Ale 8 to i tak dużo!

Ewidentne nawiązania do Pink Floyd nie muszą generalnie wiązać się z jakimś wielkim zarzutem. Wszak wzór obrany do naśladowania jest jak najbardziej godny i przyznam szczerze już na samym początku tej recenzji, że wolę współczesne nawiązania do klasyki gatunku, której wartość już dawno została uznana, zwłaszcza jeśli wychodzi to dobrze i nie jest bezmyślnym naśladownictwem, niż porywanie się na sztuczny eklektyzm i szukanie na siłę własnego stylu, który finalnie okazuje się mało wartościową kopią wielu innych uznanych marek na muzycznej scenie progrocka.

Zaczyna się całkiem przebojowo i wybitnie rockowo, jakże odmiennie od pierwszej płyty Identity, trochę jednak miejscami przesłodzonej i cukierkowej. Przez cały pierwszy tytułowy utwór utrzymuje się ten sam motyw melodyczny, z wyrazistym refrenem i ładną melodią, jedną z nielicznych na płycie która wyraźnie nie znajduje swojego odpowiednika na poprzednim albumie. Ale już pierwsze słowa wokalisty zespołu do złudzenia przypominają Davida Gilmoura. Całkiem przyjemne skojarzenie, odwołujące wrażliwego słuchacza do złotej ery lat 70 – tych. Końcówka za to, to już prawdziwy Airbag, z próbą stworzenia własnego stylu, pełnego kosmicznych i niepokojących dźwięków, które może przerodzą się na kolejnych albumach we własną, jeszcze bardziej rozpoznawalną tożsamość.

To co warte odnotowania w White Walls, drugim utworze, to przede wszystkim ostrzejsze i bardziej rockowe gitarowe solo, zamykające ten utwór. I nawet linia melodyczna, która podobnie jak w kolejnych dwóch kawałkach The Bridge i Never coming home stanowi niemal kalkę i kopię tego co już dobrze znamy z debiutu, nie zakłóci pozytywnego odbioru tej muzyki, tych chwytających za serce momentów instrumentalnych, których wiele wypełnia przestrzeń płyty. Właśnie, wiele tutaj na całej tej płycie muzycznej przestrzeni, wokale są całkiem oszczędne pozostawiając sporo miejsca dla instrumentalnych popisów. A i głos wokalisty także czymś urzeka i wkomponowuje się w ogólny nastrój płyty, pełen zadumy, nostalgii i sentymentalizmu, ale tego który nie ma nic wspólnego z tandetą jakichś boysbandów.

Gitarzysta zespołu chyba w znacznym zakresie musiał się wzorować na Gilmourze, zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę albo też ucho, jak kto woli, moment wejścia gitary w utworze The bridge, która bez większego wysiłku wzbudza we mnie skojarzenia z pierwszą solową płytą Davida.

Mimo wrażenia, słuchając pozycji od drugiej do czwartej włącznie, że przewija się przez nie niemal ten sam motyw melodyczny, to jednak każdy z tych utworów ma swoją niepowtarzalna magię i indywidualny urok. Tym co urzeka na przykład w Never coming home to piękny psychodeliczny klawiszowi wstęp, który wywołuje nierzadko dreszczyk emocji na plecach. To poza tym jeden z bardziej urozmaiconych utworów na płycie, może dlatego że drugi pod względem długości i jakoś musiał zostać w związku z tym zagospodarowany. Ale ewidentnie wyszło to bez zarzutu; wiele tu dziwnych klawiszopodobnych podkładów, brzdąkającej gitary w okolicach piątej i szóstej minuty przechodzącej w ściskającą serce fenomenalną płaczącą solówkę; czuję się czasem jakbym był jakimś niemal wybranym adresatem czegoś bardzo ważnego, co stara mi się przekazać ta łkająca gitara. I im dłużej nie wiem co to takiego, w tym większym muzycznym raju się znajduję. A końcówka, przechodząca płynnie w instrumentalny utwór Light them All up pełen różnych plam muzycznych, słyszalnych w tle odgłosów i podniosłym, gwiezdno-planetarnym wstępem do sola skrzypcowego, któremu towarzyszy odgłos karabinowych wystrzałów po prostu wciska w fotel.

A co Panowie zostawili nam na koniec? A no magnum opus swojego drugiego albumu. Utwór, dzięki któremu, zwłaszcza podczas rozbudowanej partii instrumentalnej czuję się jakbym lewitował i podróżował w międzygwiezdnej przestrzeni poznając tajemnice wszechświata i dzieła stworzenia wszystkiego. To jakby „Echoes” i „Schine on you crazy diamond” XXI wieku; gdyby Gilmour, Waters i spółka mogli to wtedy futurystycznie posłuchać zdjęliby czapki z głów. Naprawdę wiele czasu zajmuje powrót na ziemię po zakończeniu tego kawałka, a w konsekwencji całej płyty; spojrzenie na otoczenie, meble, krajobraz za oknem, znajome twarze, kalendarz z zadaniami na dzień jutrzejszy, to jak wyjście z jakiejś krainy czarów do szarosinej codzienności, która nie może już niczym zaskoczyć. Dobrze mieć w domu na półce taki azyl bezpieczeństwa, po który zawsze można sięgnąć w razie potrzeby zapomnienia i wytchnienia przed goniącym ze smrodliwym oddechem na plecach dniem powszednim.  

To co warte też odnotowania to niezwykła płynność tej muzyki, brak monotonii, pomimo bardzo wyrównanego charakteru poszczególnych utworów; muzyka się nie dłuży, nie nudzi, a co najważniejsze i ciekawe to nie wiadomo kiedy kończy się na przykład ośmio, czy sześcio minutowy utwór, kiedy ma się wrażenie, że dopiero co się zaczął.

Każdy utwór ma coś ze sobą wspólnego. Poza wszechobecną, przepiękną gitarą elektryczną, wyciskającą do granic możliwości dźwięki pełne emocji, przy których człowiek  musi po prostu poddać się urokowi chwili i zanurzyć w ocean refleksji nad wszystkim co dla niego w życiu w danej chwili najważniejsze, to przede wszystkim zmiany tempa, wybuchy gitarowej ekspresji przeplatane przez chwilę klawiszowych pasaży, czy wręcz muzycznej ciszy, minimalizmu, i tak na zmianę. Płyta broni się jako całość, zwłaszcza że poza przerwą miedzy pierwszym a drugim i przed ostatnim utworem pozostałe przechodzą jeden w drugi płynnie, niczym w najlepszym koncept albumie. To płyta, w której żadne zdanie nie może być wyrwane z kontekstu, gdyż całość wtedy cierpi.

Całą płytę przepełnia jakiś dziwny, wszechogarniający niepokój, stan podwyższonego wzruszenia, który nie pozwala podczas pochłaniania tych dźwięków skupić się na niczym innym; mimowolnie uwaga i umysł ciągnięte są w stronę wydobywającego się z głośnika czy słuchawek muzycznego katharsis.

Reasumując, zaciągając zobowiązanie do prezentacji w miarę obiektywnej oceny recenzowanej płyty, biorąc pod uwagę zarówno achy i ochy, ale również mankamenty, które wpisane są w treść tego tekstu z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że jest to płyta bardzo dobra, ale nie wybitna, której daleko jeszcze do miana arcydzieła. Jednakże, istotą pisania recenzji jest chyba przede wszystkim odkrycie przed potencjalnym czytelnikiem subiektywnych wrażeń i emocji, które towarzyszą podczas słuchania tej muzyki przez konkretnego człowieka, to jest piszącego te słowa. Dlatego też, będąc w tym zakresie wolnym od wszelkich ograniczeń, muzycznego rozsądku i warsztatu, zanurzając się w dźwięki płynące z nowego albumu grupy Airbag, zapominam po prostu o tym, że jest to floydowskie dziecko, choć niezwykle dojrzałe jak na swój wiek, o ograniczonych możliwościach tworzenia zróżnicowanych i urozmaiconych melodii i zwyczajnie słucham tej płyty, kontemplując każdy moment bez uprzedzeń, a robię to z oczywistego powodu, a mianowicie z tego że to w gruncie rzeczy bardzo piękna muzyka jest.

Płyta nie jest ani oryginalna ani nowatorska. Ale jakie to ma znaczenie, gdy muzyka na niej zawarta trafia do serca, pobudza emocje, uwrażliwia na wszystko dookoła i po prostu jest piękna i się podoba? Żadne…

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.