Dwa lata po wydaniu „A Place In The Queue”, moim zdaniem jednego z najlepszych albumów roku 2006, Andy Tillson powraca z czwartym, jeszcze bardziej spasionym dziełem The Tangent. Na dodatek z książeczką! Pewnie piąty album będzie sprzedawany w dwóch wersjach: z szamponem, lub torebką do wyboru, hehe;-) „Not As Good As The Book”, w przeciwieństwie do poprzednika, wywołało u mnie bardzo skrajne emocje i z początku strasznie ciężko było mi ustosunkować się do tego dzieła. Powód? Styl Tangenta wciąż stoi (żeby nie powiedzieć stygnie) w „kolejce”. I chociaż naprawdę mi odpowiada i jest godny kontynuowania, to jednak chwilami zaczynałem wątpić w ten album. Przecież nie po to po niego sięgam, żeby usłyszeć tylko i wyłącznie znane mi już dźwięki. Ale sprawa jest dużo bardziej skomplikowana…
Andy Tillson jest doprawdy swoistym Quentinem Tarantino muzyki artrockowej! Cytat na cytacie, oryginalności za grosz, a nie dostaje za to najmniejszych batów. Na dobrą sprawę recenzja mogłaby składać się tylko z samego wypisywania inspiracji, często rzucających się w uszy, jak alarm przeciwpożarowy (zwłaszcza w „Bat Out Of Basildon”). No ale czy ktoś się czepia Tarantina za „Pulp Fiction”, czy „Kill Bill”? No właśnie! Co z tego, że na „Not As Good As The Book” zapożyczeń w bród, skoro, zamiast grymasu zniesmaczenia, wywołują tylko i wyłącznie szczery uśmiech, a cała płyta to jedna, wielka przyjemność?
Perfidnym kłamstwem i niesprawiedliwością byłoby jednak stwierdzenie, że Tangent nie nagrał nic własnego, ani nowego. Broń Boże! To półtorej godziny niezwykle ambitnej, inteligentnej muzyki, która jako całość prezentuje się doprawdy znakomicie. Praktycznie cały czas bombardowani jesteśmy gargantuiczną ilością smaczków, klimatów i przeróżnych dźwięków. Rozpoczynający sztafetę „A Crisis In Midlife” łączy w sobie energię „The Sun In My Eyes”, styl “GPS Culture” plus coś zupełnie nowego. Teraz puszczam to w kółko głowiąc się, jak przejście z vangelisowego tła w artrockową dyskotekę wyszło tak płynnie? Idealny przykład rozpoczęcia płyty, które nie daje przejść do następnych utworów. Chwytliwe aż boli. „Lost In London 25 Years Later”, czyli autobiografii ciąg dalszy, może nie dorównuje we wszystkim poprzednikowi z „Miejsca w Kolejce”, ale jedno jest pewne – słucha się go równie dobrze. Kolejny raz odżywa caravanowy duch „krainy szarości i różu”, ale zespół nie omieszkał sobie także trochę pojazzować. Koniecznie wsłuchajcie się w genialny saksofon Theo Travisa! Miodzio! Warto też przyjrzeć się bliżej pracy gitar w tytułowym „Not As Good As The Book”. Zresztą jest to kolejna znakomita kompozycja, troszkę zalatująca Kaipą. I ta sekcja flamenco… Istny polot! Doprawdy Tillson ma wyczucie. Mimo dywersyfikacji kompozycji i zróżnicowania, zachował spójność swojego dzieła. Ciężko mi przez to odnaleźć chociażby jedną kompozycję, która byłaby słabym punktem. Każda ma coś do powiedzenia. Zarówno te trudne i ciężkie, czy też leciutkie i zwiewne. Do tych pierwszych zaliczyć można instrumentalne „Celebrity Puree”, a także vandergraafowe „A Sale Of Two Souls” (chociaż momentami jest tak leciutkie, aż miło). Zaś mówiąc „coś lżejszego”, od razu przychodzi mi na myśl „The Ethernet”. To się nazywa przyjemny utwór!
Jednak prawdziwą gratką są bez wątpienia dwie dwudziestominutowe kompozycje, tym razem wepchnięte na drugi dysk. Pierwsza - „Four Egos One War” - po prostu urzeka. Tych minut się nie czuje. Nie męczą nawet przez moment. Niezwykły początek, później mieszanka Van der Graaf Generator, może Caravan i wielu innych, oraz echa „A Place In The Queue”, przy czym nie narzucają się już tak bardzo. Z drugiej strony czuć tu coś nowego, świeżego. W tym momencie nie mam już żadnych wątpliwości – Tangent serwuje nam kolejny raz ucztę, jakiej nie miewa się na co dzień. „The Full Gamut” tylko utwierdza mnie w tym przekonaniu. Ostanie minuty płyty to chyba jedne z najlepszych, jakie Tangent kiedykolwiek zarejestrował. Maestria! Prawdę mówiąc nie wiem sam, którą suitę lubię bardziej. Obie są wybitne i chyba dorównują takim dziełom jak „In Earnest”, czy „A Place…”.
Myślę nawet, że gdyby Andy ograniczył nowe wydawnictwo do wydania tylko drugiej płyty, to nie stałoby się nic strasznego i zbierałoby równie pozytywne opinie. Na dobrą sprawę „Not As Good As The Book” to dwa albumy w jednym. No ale nie pierwszy raz Tangent chce nas tak zamęczyć. Od „The World That We Drive Through” nie schodzą poniżej 70 minut. Zatem kolejny raz nie ma najmniejszych szans, żeby po jednym, czy dwóch przesłuchaniach w pełni docenić i odkryć wszystkie zawarte tu smaczki. To tak jak pójść do dobrej restauracji i z niezdecydowania brać wszystkie dania z menu po kolei. Nie da się wszystkiego zapamiętać i okiełznać. Dlatego też musiałem się przekonywać, ale teraz, stuprocentowo przekonany, mogę z czystym sercem powiedzieć – Tangent nagrał kolejny wspaniały album!
„A Place In The Queue” zawierało w książeczce małe ostrzeżenie brzmiące mniej więcej: „jest to bardzo długa płyta, lepiej zrobić sobie przerwę”. W tym przypadku przerwa również może się przydać. Natomiast ja, jakimś cudownym zrządzeniem losu, nie nudziłem się nawet przez moment słuchając jednym tchem albumu trwającego tyle, co standardowy mecz piłkarski…
Cud? A może po prostu „Not As Good As The Book” to cudo? W każdym razie Tangent udowodnił, że jest w rzeczy samej tangensem, czyli funkcją rosnącą, a nie opadającym cotangensem. Zasłużona dziewiątka!