Niespełna w dwa lata po wydaniu niezwykle udanego Auto Reconnaissance grupa The Tangent wypuszcza na rynek kolejne studyjne dzieło – Songs from the Hard Shoulder. Andy`emu Tillisonowi nie można odmówić regularności i konsekwencji w dopieszczaniu słuchaczy premierowym materiałem: w tym roku przypada dwudziesta rocznica powstania zespołu, a najnowszy album to już dwunasty w jego bogatej karierze. I choć przyznać należy, że od samego początku grupa wiedziała, jaki kurs muzycznej przygody chce obrać (i jest w tym do dzisiaj bezwyjątkowo konsekwentna), to pogłębiona eksploracja całej jej twórczości pozwala stwierdzić, że wydawane krążki nie były kolejnymi wersjami tej samej płyty. Nie inaczej jest z najnowszym wydawnictwem, które urasta do rangi najbardziej dopieszczonego i przemyślanego muzycznego misterium.
Trzeci raz z rzędu Tillisonowi udało się skompletować ten sam skład, co z pewnością przyczyniło się do utrzymana wysokiej jakości materiału. Tak jak dobra potrawa zyskuje, gdy składniki w niej obecne się przegryzą, tak długoletnia współpraca tych samych muzyków, świadomych celu wspólnej podróży, okazuje się kluczem do sukcesu i gwarancją artystycznej stabilności. Cała piątka (Andy Tillison, Luke Machin, Jonas Reingold, Theo Travis i Steve Roberts) zna swoje miejsce w szyku: nikt nie wysuwa się na czoło, dla każdego znajduje się miejsce do zaprezentowania swoich umiejętności, ale najważniejsza – co wyczuwa się już po kilku przesłuchaniach – jest współpraca. I wspólna odpowiedzialność za kształt poszczególnych utworów. To zresztą wynik sposobu komponowania: wstępne dema i zalążki piosenek tworzy oczywiście Tillison, ale wypełnianie tej pojemnej formy należy już do wszystkich artystów, którzy nie mają przy tym żadnych ograniczeń w wykorzystywaniu autorskich pomysłów do budowania ostatecznych wersji kompozycji. To wciąż stylowy i elegancki rock progresywny, czerpiący – choć nienachalnie i bez ostentacyjnego naśladownictwa – z wczesnych lat 70., ale te inspiracje pomagają tylko w znalezieniu własnego tangentowego stylu.
Tym razem dostajemy jedynie cztery premierowe utwory zamknięte w godzinnej zawartości srebrnego krążka: trzy długasy, z których dwa mają po siedemnaście minut, a trzeci – ponad dwadzieścia (wkomponowują się one zresztą w typowe dla zespołu rozwiązania obecne na wszystkich albumach), oraz jeden krótszy temat: można powiedzieć – miniaturka przy pozostałych, zamykający się w niespełna pięciu minutach. Warto dodać, że wśród tych trzech epików znajdujemy utwór instrumentalny (The GPS Vultures), patent również niejednokrotnie z powodzeniem wykorzystywany, chociażby na płytach Slow Rust Of Forgotten Machinery i Proxy (w jednym z wywiadów Tillison stwierdził nawet, że wszyscy w zespole coraz bardziej w tym rozwiązaniu gustują, a dodatkowo stanowi ono wytchnienie dla tych, którzy nie przepadają za głosem i za manierą śpiewu lidera).
Na płycie, tradycyjnie już za sprawą głównodowodzącego, dominują różnego rodzaju instrumenty klawiszowe, na których oparto poszczególne utwory. Brzmienie tych instrumentów okazuje się jednak bardzo zróżnicowane, a liczne partie solowe nie przytłaczają ciężarem, powtarzalnością czy dłużyznami. Towarzyszy im wyjątkowo często i wszechstronnie gitara Luke`a Machina, dla której znalazło się sporo miejsca – o wiele więcej niż na Auto Reconnaissance, choć i tam jej nie brakowało. O tym jak niezmiernie utalentowanym gitarzystą jest Luke, świadczy sposób użycia instrumentu w poszczególnych utworach: klasycznych, wygładzonych, subtelnych i melodyjnych solówek raczej nie znajdziemy (do takiej charakterystyki najbardziej zbliża się końcowy fragment The Changes, w którym partia gitary staje się przedłużeniem klawiszowego motywu, przewijającego się przez cały ten utwór, po czym pomysłowo go rozwija, aby emocjonalnie i z przytupem się zakończyć... niestety, w postaci brutalnego wyciszenia), za to częściej będzie to podkład pod linię melodyczną, wokal i klawisze (w tym samym utworze), a innym razem – oszczędnie malowane pejzaże na elektronicznym tle (The Lady Tied to the Lamp Post). Nie brakuje też szarpanych, wściekłych gitarowych momentów z gęściejszą fakturą, znanych z poprzedniego wydawnictwa, jak również łagodnych nieelektrycznych brzmień we fragmencie The GPS Vultures. Podobnie swoją obecność zaznacza Theo Travis – zarówno w postaci aksamitnego, delikatnego fletu będącego dodatkiem aranżacyjnym (The Changes), jak i solowej partii saksofonu uwypuklającej dramaturgię instrumentalnej części The Lady Tied to the Lamp Post. Wspaniałą pracę wykonuje też Jonas Reingold, którego pulsujący bas daje spoiwo i fundament dla budowania struktury wszystkich tematów (pięknie go można wyłowić w słuchawkach, zwłaszcza w The Changes). Całości dopełnia Steve Roberts na perkusji, nie tylko w ogóle nie narzucający się swoją obecnością, lecz także grający czasem w iście eteryczny sposób, gdzieś schowany w głębi (jak na scenie zresztą podczas koncertu na żywo) – co być może jeszcze bardziej potęguje, z kolei, jego zdolności.
Wszystkie epickie kompozycje mijają niepostrzeżenie. To niewątpliwie zasługa zarówno braku dłużyzn, jak i obecności częstych zmian tempa, zróżnicowanych nastrojów czy przemieszania muzycznych struktur. Na uwagę zasługują wymienność partii instrumentalnych, ciekawe rozwiązania wokalne (w tym – charakterystyczne harmonie w stylu Yes), organowe brzmienie klawiszy (bliskie rozwiązaniom stosowanym przez ELP) czy powracające wątki melodyczne i frazy instrumentalne. Powtarza się właśnie to, co jest najbardziej melodyjne. Muzycy zapewne zdawali sobie sprawę, że jeśli chodzi właśnie o aspekt melodyjności, udało im się pod tym względem stworzyć dzieło jedno z najbardziej spektakularnych w całym dorobku. Zdecydowanie The Changes oraz The Lady Tied to the Lamp Post całe swoje piękno zawdzięczają temu aspektowi, z którym współgra – jak mało kiedy – przekonujący głos Andy`ego, a przecież niewolny od kontrowersyjności i skrajnych opinii na temat jego walorów.
W kontekście ciągłego rozwoju grupy, mimo wierności progresywnej stylistyce, warto odnotować imponujący eklektyzm gatunkowy, zwłaszcza w instrumentalnym epiku The GPS Vulture. Dzieje się tam naprawdę wiele, co początkowo może nie przemawiać do słuchacza, a nawet męczyć pozorną dezorganizacją czy przypadkową polifonicznością, niemniej to przykre wrażenie (którego doświadczył także piszący te słowa) z każdym kolejnym odsłuchem mija i zostawia miejsce autentycznemu zachwytowi. Poza klasycznym rockowym pazurem znajdziemy tu tak uwielbiany przez Tillisona funk, wytchnienie od skomplikowanej struktury przyniesie smooth jazz, a na inny zupełnie biegun zaprowadzą fragmenty country czy nawet flamenco. Oczywiście, wszystko w rozsądnych dawkach – to jednak wciąż rockowy zespół, trzymający się jeszcze z dala od rock in opposition, niemniej coraz częściej skręcający w stronę pozarockowego anturażu. Uzupełnieniem tego zjawiska niech będą wcale liczne elementy elektroniki, wzbogacające przepych The Lady Tied to the Lamp Post, ale obecne również w The GPS Vulture. Dzięki temu wszystkiemu muzyka The Tangent staje się jeszcze bardziej kunsztowna i wyrafinowana. Na usta ciśnie mi się też inne określenie – elitarna, ale niech wybrzmi ono ciszej w dzisiejszym świecie wyrazów modnych i nie do końca właściwie rozumianych.
W warstwie lirycznej nie jest to album konceptualny. Czuć jednak w przekazie tekstowym postcovidową atmosferę, choć daleko mu do tego, aby szukać w nim defetyzmu czy duchowego załamania. Nad albumem ciąży piętno czasu, w którym był nagrywany, i aż dwie z trzech wokalnych pieśni z pobocza traktują o minionych wydarzeniach. Zmiany opisują obawy podmiotu lirycznego (alter ego Tillisona) o los najbliższych mu osób, w tym – członków zespołu, wywołane powszechnym zamknięciem i izolacją. To także lęk o to, czy los okaże się na tyle łaskawy, aby umożliwić kontakt i spotkanie z drugim bez konieczności użycia środków porozumiewania się na odległość, takich jak media społecznościowe, siejące nienawiść – zbyt często, jak można by przypuszczać. Między wersami opisującymi wspólne trasy koncertowe, zabawne przygody z nimi związane, pojawiają się próby odnalezienia sposobu na życie w nowej rzeczywistości. I bynajmniej nie jest to wołanie o powrót do tzw. normalności, do tego, co było, i co wydawało nam się szczytem naszych marzeń, ale – chęć uchwycenia szansy na nowe otwarcie, na zmiany właśnie, które odmienią na lepsze nie tylko ludzi, lecz także cały otaczający ich świat. Z kolei w Umęczonej duszy autor wskrzesza nadzieję: dodaje otuchy i zachęca do aktywności, do mierzenia się z przeciwnościami i do podjęcia z podniesionym czołem wyzwań stawianych przez nową rzeczywistość – ma to być remedium na zamknięcie w czterech ścianach, na powtarzalność, na nieumiejętność poradzenia sobie z samym sobą czy wreszcie – na ryzyko obłędu spowodowanego przez izolację, mającą uchronić przed zarazą. Mniej optymizmu za to odsłania najdłuższy temat na płycie, niezwiązany z pandemią, choć pośrednio można by doszukać się w nim takich konotacji. Dotyka on problemu ludzkiej obojętności na los i na potrzeby drugiego. Autor sugestywnie opisuje na kanwie własnego doświadczenia koncentrację na osobistych sprawach (układania tekstu i muzyki) powiązaną z brakiem woli lub umiejętności wyciągnięcia pomocnej dłoni do kogoś w prawdziwej potrzebie: symbolem tego jest tu spotkanie – w momencie, gdy wszyscy w pośpiechu wracają wieczorem do domów – z samotną i opuszczoną kobietą przywiązaną do latarni, odzianą w podziurawioną odzież. Lina wiążąca bezdomną do słupa zapobiega upadkowi, dzięki czemu podtrzymuje resztki jej „godności”. Jak mantra powraca natomiast refren, oskarżający podmiot liryczny o obojętność (jedyne, co mógł jej dać, to papieros), o to, że tak łatwo mógł ją zostawić, aby jeszcze łatwiej wrócić do myśli o swych lekkich, zwykłych problemach życia codziennego. To nie jest wyłącznie samobiczowanie, ale próba spojrzenia z lotu ptaka na ludzkość, dostrzegającą tylko czubek własnego nosa. Towarzyszy temu porównanie, w którym pobocze drogi w dosłownym tego słowa znaczeniu (hard shoulder), gdzie (przynajmniej w brytyjskich realiach) w razie awarii samochodu otrzymuje się natychmiastową pomoc, zestawia się z poboczem życia, marginesem głównego nurtu, w którym to miejscu nikt nikogo nie zauważy, ponieważ nie ma tam nic ciekawego – jedynie zakłócacz współczesnej cywilizacji, opartej na autokreacji w mediach społecznościowych.
Tak, Tillison od samego początku istnienia The Tangent podkreślał, że najważniejsze w procesie twórczym jest dla niego snucie opowieści. A jeżeli ma on w niej wiele mądrego i ważnego do przekazania, to wychodzą z tego później długie utwory, które nigdy się nie nudzą.
Na koniec podstawowego programu płyty otrzymujemy jeszcze cover progresywnego klasyka z początku lat 80. – In the Dead of Night grupy UK. Zamysł godny pochwały. Skoro muzycy już zdecydowali się na taki zabieg, to cieszy fakt, że nie sięgnęli po coś bardziej oczywistego i znanego, a przez to już osłuchanego do przesady. Wbrew oczekiwaniom na warsztat wzięli kawałek, który nie doczekał się jeszcze – jak sądzę – zbyt wielu przeróbek, a też jest tego wart. Efekt robi wrażenie, zwłaszcza rozległe miejsce na gitarowe figury Luke`a Machina wypełniono w iście mistrzowski sposób.