Najnowszy, wydany w lipcu album brytyjskiej formacji Big Big Train jest dosyć przełomową płytą. Bo grupa nagrała ją w mocno odchudzonym składzie. Zespół opuścili po wielu latach gitarzysta Dave Gregory, klawiszowiec Danny Manners oraz skrzypaczka i wokalistka Rachel Hall. Oczywiście pozostały w nim cztery osobowości (David Longdon, Gregory Spawton, Rikard Sjöblom, Nick D'Virgilio), które wspierane przez kilku gości stworzyły kolejny warty zauważenia materiał.
Materiał stworzony w pandemicznych czasach i jak to miało miejsce w przypadku wielu innych artystów, także i na tej płycie odcisnęły one swoje piętno. Zauważyć to już można w otwierającej album kompozycji The Strangest Times. Bardzo żywej, pogodnej muzycznie, atrakcyjnej melodycznie, wręcz przebojowej, troszkę w tym przypominającej, też pomieszczony prawie na początku poprzedniej płyty, singlowy Alive. A jednak to wcale niewesoła piosenka (co sugeruje już sam tytuł) o zmieniającym się współczesnym świecie. Na swój sposób gorzko też można odebrać następny All the Love We Can Give - w zasadzie utwór o miłości, o którą jednak w dzisiejszych czasach coraz trudniej. To nieco zaskakujący numer jak na Big Big Train. Przy pierwszym kontakcie, jakiś mało finezyjny, toporny, być może przez bardzo nisko śpiewającego Longdona (wręcz nie do poznania!). Z każdym odsłuchem jednak zyskuje i pokazuje nieco inną u nich muzyczną jakość (choćby mocne, wręcz metalowe riffy w drugiej części). Generalnie jednak wielkich zmian stylistycznych tu nie ma. W dalszym ciągu to niezwykle finezyjnie oraz bogato zaaranżowany i zagrany progresywny rock w starym angielskim stylu. Z mnogością gitarowych zagrywek, Hammondowych „zawiesistości”, różnorodnej rytmiki i ładnych melodycznych partii. Ciągle czerpiący z ducha lat siedemdziesiątych i Genesisowej spuścizny, która – tu akurat – nie jest aż tak rzucająca się w uszy.
Prawdziwą perłą albumu, absolutnie dla niego reprezentatywną, jest trwający kwadrans epik Atlantic Cable. Muzycy nie byliby sobą, gdyby w warstwie tekstowej nie odnieśli się do historycznych wątków. I tak czynią tutaj, przypominając historię z 1866 roku, kiedy to na dnie Oceanu Atlantyckiego położono pierwszy kabel telegraficzny, łączący Amerykę Północną z Europą. Pod względem konstrukcyjnym to klasycznie zbudowany progresywny utwór. Z inaugurującym całość szumem oceanicznych fal i delikatnym oraz subtelnym muzycznym wstępem. Ale też z tętniącą prawdziwą feerią muzycznych barw i nastrojów wielowątkowością, w której nie ma żadnego zgrzytu, wszystko zgrabnie pasuje i płynnie przechodzi w kolejny temat. To z pewnością jedna z najlepszych ich kompozycji w ostatnich latach, do której muzycy chętnie będą wracać podczas koncertów. A gdy tylko wybrzmi zaraz po niej urokliwy i balladowy Endnotes kończący album, ma się ochotę odtworzyć go jeszcze raz. Tym bardziej że cały godzinny materiał został też dobrze zbudowany, z niewiele ponad dwuminutową, instrumentalną miniaturką Headwater, nostalgicznie wyciszającą i dającą odpoczynek gdzieś w środku płyty. Po raz kolejny mnie nie zawiedli. Stylowa rzecz.