Skoro dziś 30 grudnia, no to trzeba napisać o dziele Jeffa Lynne'a. A potem wznieść toast za Jubilata.
Ta płyta pojawiła się, zgodnie z tytułem, from out of nowhere. A przynajmniej singel z utworem tytułowym, który nagle ot tak się pojawił. Akurat w czasie mojego urlopu, więc do dziś pozostaje jednym ze wspomnień z wakacji 2019 (oprócz wypadu na Mesa Mota – dla mnie trochę takie święte miejsce). A kilka tygodni później pojawiła się cała płyta. Znów – dodajmy z kronikarskiego obowiązku – sygnowana jako Jeff Lynne's ELO i z podobnym do poprzedniczki motywem na okładce.
Muzyka wypełniająca „From Out Of Nowhere” również mocno kojarzyła się z tym, co poprzednio zaproponował Jeff Lynne. Wypełniły ją nostalgiczne, beatlesowskie w klimacie, nostalgiczne piosenki. Chwilami można było odnieść wrażenie, że „From...” to zbiór kompozycji, które nie zmieściły się na „Alone In The Universe”. Bo utwory z nowej płyty nieco jednak ustępowały poprzednikom. Choć i tu nie zabrakło rzeczy bardzo udanych. Utwór tytułowy, „Down Came The Rain” czy najbardziej udany w całym zestawie „Time Of Our Life” - wspomnienie koncertu, jaki Jeff wraz ze swoją czeladką zagrał na stadionie Wembley, a który uważa za jedno z największych przeżyć w całej karierze i życiu. Choćby ballada „Losing You”, w której pojawia się wiolonczela, czy trochę zagonione, rock'n'rollowe „One More Time” z fortepianowym solem pojawiającego się gościnnie Richarda Tandy'ego. No i wieńcząca całość bardzo ładna ballada „Songbird”.
Z jednej strony – ładna, przyjemna w słuchaniu płyta, z drugiej strony – nie jest to już tak frapujący album jak poprzedniczka. Trochę te piosenki są podobne do siebie i momentami wkrada się lekka monotonia. Też w warstwie wykonawczej – Lynne to dobry perkusista, ale jednak na ostatnich płytach brakuje mi Bevana i jego stylu. Szkoda też, że Jeff rzadko obecnie sięga po smyczki – kiedyś przecież znak rozpoznawczy Orkiestry… Tym niemniej, Jeff nagrał kolejną dobrą, przyjemną w słuchaniu płytę. Jak najbardziej godną uwagi.