Alfons Willie i jego nastoletnie kurewki ze Słonecznej Wiochy, czyli Majora Eugeniusza Kopyto i Strzyża rozważania o życiu i dorobku Wąsatego Franka. Odcinek VIII .
- Każdy z was na tej sali nosi jakiś mundur. Nie okłamujcie się.
- No i dobrze, mundur fajna sprawa. Wojsko też, nie musisz się martwić o nic, bo ktoś za ciebie zaplanował wszystko, co będziesz robił i jak. Mnie tam się od razu spodobało, szeregowy. A do tego możesz poznać fajnych ludzi, a potem ich…
- Mniejsza z tym, bo Marchewkogłowy z kompleksem małego wacka znów bardzo chce namieszać w Arabii. Więc pogadajmy o muzyce. Frank nagrał swoje solowe magnum opus (choć fakt, że doceniono je po pewnym czasie – jak to z arcydziełami często bywało), Mamusiek (chwilowo) nie było, więc zanim pojawi się kolejne premierowe dzieło (solowe bądź z odrodzonym zespołem), to wydamy w międzyczasie co nieco z Mothersowych archiwów. I tak na rynku pojawiły się w półrocznym odstępie dwie płyty.
- Dwie płyty, dodajmy, różniące się od siebie jak „Uncle Meat” od „Hot Rats”. Pierwsza, o której dzisiaj pogadamy, zbierała niepublikowane studyjne nagrania Mothers Of Invention. Była dziełem dość zbliżonym do „Rats” jeśli chodzi o ogólną koncepcję: „Burnt Weeny Sandwich” – przypalony koszerny hot-dog z sosem w pajdzie chleba, lubiana przez Zappę przekąska – jest płytą poukładaną, spójną, nagrania logicznie wynikają jedno z drugiego.
- Całość spinają klamrą dwie piosenki w klimacie lat 50.: hymn na cześć portwajnu z sokiem z limonek z parodystycznym meksykańskim zaśpiewem Estrady w tle i ckliwa ballada miłosna również wykonana w parodystyczny sposób. A dla kontrastu dostaliśmy inny hołd, dla Strawińskiego, w postaci kunsztownie zakomponowanych instrumentalnych miniaturek.
- Które są jak wojskowy tor przeszkód – wygląda to prosto, póki się nie zacznie biegać. Niby proste, całkiem łatwo przyswajalne dla zwykłego słuchacza granie, a zamieszania ze zmiennym metrum i kontrapunktów sprawiają, że do zagrania ciężkie. Zwłaszcza część druga: fachowcy do dziś nie potrafią ustalić, jakie właściwie metra tam są użyte, bo zmienia się to non stop…
- No przecież to kurde hołd dla Strawińskiego, a ten uwielbiał mieszać z metrum niesamowicie. “Overture…” to rzecz mocno pachnąca “Uncle Meat” – klawesynowo-gitarowe zaplatanki, marimbafon… Utwór powiedzmy-że-tytułowy to przede wszystkim solówka przesterowanej gitary. Choć (zwłaszcza pod koniec) perkusjonalia też robią swoje.
- W „Holiday In Berlin” mamy odjechany, groteskowy walczyk, gdzie przeplatają się pokręcone partie dęciaków, intrygujące solo sfuzzowanej gitary i syntezatorowe dodatki. A swoją drogą, czy tylko mi ten utwór pachnie co nieco kraut-rockiem spod znaku Can?
- No i dodajmy, że na bootlegach trafiała się wersja z zaśpiewanym tekstem, jako że kompozycję zainspirował koncert Zappy w Berlinie, gdzie lewicujący studenci chcieli, żeby Franuś ich poparł ze sceny, a ten odmówił. W „Aybe Sea” ładnie pobrzmiewa delikatny, ładny, klasycyzujący fortepian. Dwa zwięzłe tematy, potem wariacje, potem jeszcze trzeci temat Zresztą kolejny utwór też zaczyna się ładnym fortepianem.
- Ładny jak ładny, zagrać go nie jest tak prosto. Zamieszanie metryczne jest tam spore, tu 3/4, tu 5/8… Ponoć Frank napisał go, żeby dać okazję pokazania, co potrafi zagrać Ian Underwood. A potem mamy wejście jak z jakiejś klasycznej prog-rockowej płyty, z syntezatorową fanfarą. Chwilami się człowiek zastanawia, czy tej płyty uważnie nie słuchał czasem Tony Banks? Zresztą wstęp do „Firth Of Fifth” też brzmi prosto, a rytmicznie jest zakręcony i niełatwy do grania. Potem – oczywiście oprócz standardowego dla Zappy mieszania z rytmiką – mamy ładne solo na elektrycznych skrzypcach Dona Harrisa; Underwood subtelnie mu podgrywa, by potem wyjść na powierzchnię z własnym solem, które z kolei puentuje znów Harris. I na finał klawiszowe solo samego Frania i porcja przekomarzania się z publiką: jeśli nam pozwolicie, to chcielibyśmy teraz zagrać „Brown Shoes Don’t Make It”…
- Właśnie, ta płyta jest w dorobku Zappy istotną pozycją. Franuś na całego szaleje tu z atonalnością i kontrapunktami. Poza tym bawi się z czymś, co nazwał Xenocrony albo Strange Synchronisation: do studyjnych nagrań wklejał solówki z wykonań koncertowych. „Little House…” to tylko jeden przykład.
- Istotną i zarazem godną następczynią „Hot Rats”. Co prawda jako całość jest gorszą płytą, ale niewiele. A już wkrótce pomówimy o jej drugiej połówce, czyli o Łasicach.