Alfons Willie i jego nastoletnie kurewki ze Słonecznej Wiochy, czyli Majora Eugeniusza Kopyto i Strzyża rozważania o życiu i dorobku Wąsatego Franka. Odcinek 1.
Słońce powoli, leniwie chowało się poza pogońskie dachy; kolejny upalny dzień powoli miał się ku końcowi. Chomiczka zbudziła się i przytulała się do zimnego kamienia wstawionego przy jej domku, szukając ochłody. Ja zasiadałem przy swoim biurku, sortując płyty do recenzji, gdy nagle kątem oka zauważyłem, że ktoś jest w pokoju.
- A, to ty – skinąłem głową na widok znajomej postaci w lekko wypłowiałym mundurze polowym, takiejż czapce i okularach.
- No ja, a kogo żeś się spodziewał? I przymykaj okno czasem, piętro nie piętro, a wejść można w pięć sekund.
- Gorąc taki, że człowiek i skórę by zdjął, kto by tam okno zamykał.
- Co tam niby masz? – major rzucił okiem na stosik płyt. – A, Moonjune. Szanuję. Co tam dłubiesz?
- Cykl będzie. O Steely Dan. No I trzeba skończyć Waitsa, Bossa i DeBurgha.
Major pokręcił głową. – Komercha dla miękkich serdli. Sprawę mam, a raczej propozycję. Coś na miarę takiego serwisu jak artrock.pl, zwłaszcza że stosowna rocznica za parę miesięcy. Zrobimy cykl o płytach Franka Zappy.
- Eee… znaczy, wszystkich? – zdziwiłem się.
Popatrzył na mnie jak na potępionego. – Nie, o trzech. No o wszystkich, pomerdańcu, a co żeś myślał?
- Ale… tego jest…
- Wiem, że tego jest w cholerę. Samych Official Releases jest na kopy, a gdzie tam filmy i inne takie. No i co w związku z tym? Komandos adaptuje się do wszelkich sytuacji. Bierzemy się do roboty. Zaczynamy w sobotę.
- Już teraz? Rocznica w grudniu…
- W grudniu po południu. W wojsku czas płynie inaczej, a jak dowódca tak postanowi, to nawet do tyłu. Bierzemy się do roboty, sobota za pasem, dzień równie dobry co każdy inny. Zapisz sobie wielkimi literami, żebyś miał zawsze przed oczami: 111 DDC! I bierzemy się do roboty, to już jedna cyferka ci spadnie. Wrzuć no płytę, a ja idę podpierdzielić ci coś z lodówki, zgłodniałem trochę. A potem pogadamy o „Freak Out!”
***
- Jako że zbliża się powoli rocznica dnia, w którym (cytując rodzinę) Frank Zappa wyruszył na swą ostatnią trasę koncertową, jest to dobra okazja, by przybliżyć co nieco Czytelnikom tego pana. Zwłaszcza że wokół Zappy już za życia narosło bardzo wiele mitów i niezbyt prawdziwych opowieści. Sam recenzent pamięta, jak to kiedyś podczas rekolekcji ksiądz pouczał młodzież o tym, jak rzekomo Frank na koniec koncertów miał zawsze zwyczaj oddawania moczu na publiczność.
Franka często uważa się za jednego z największych wariatów muzyki rockowej, tymczasem Zappa to taki wojak Szwejk popkultury…
- Że co?
- No, był wyjątkowo inteligentnym i zdrowym umysłowo osobnikiem, który świadomie utrzymywał wokół siebie aurę wariata, jaka wokół niego i jego zespołów szybko się wytworzyła. Nie lubił jej, ale zdawał sobie sprawę, że społeczeństwo, media i w ogóle popkultura takim pozwala na więcej i jest nieco bardziej pobłażliwa, więc wykorzystywał to, żeby skuteczniej atakować wszelkie konformizmy, nierówności, absurdy społeczne i polityczne. Coś jak Szwejk, co był inteligentny i cwany, tylko udawał głupiego, żeby jakoś to wojsko przetrwać…
- To po licho szedł w kamasze?
- Poszedł bo musiał. To podczas I wojny było, wcielili go.
- Aha. Fakt, wojsko jest skuteczne, gdy są tam ci, co chcą tam być. Użeranie się z kociarstwem z poboru to była droga przez mękę.
- W każdym razie: Frank Vincent Zappa urodził się w Baltimore 21 grudnia 1940. Pochodził z mieszanej rodziny: babcia ze strony matki była pół-Włoszką, pół-Francuzką, ojciec miał pochodzenie grecko-arabskie. Jednym słowem amerykański melting pot w pigułce. Z Maryland rodzina przeniosła się najpierw na Florydę, potem do Kalifornii. Dzieciństwo Franka było średnio wesołe, rodzina była dość biedna, a Zappę pociągały eksperymenty z wszelkiej maści środkami wybuchowymi (częściowo pod wpływem zawodu ojca, który pracował dla wojska i zajmował się bronią biologiczną, balistyką i materiałami wybuchowymi). Test w szóstej klasie wykazał, że Frank najbardziej nadaje się ponoć do pracy w biurze. Sam Zappa miał jednak ciekawsze pomysły na swoją przyszłość. Najpierw tworzył różne mieszanki wybuchowe z użyciem m.in. balistytu ze starych pocisków i wysadzał, co się dało…
- Swój chłop. Ja też lubię wysadzać różne rzeczy. Na przykład drzwi do mieszkania, jak nie dają się otworzyć.
- I to mu zostało, bo po latach miał nieźle wstrząsnąć popkulturą. A na razie zainteresował się muzyką. Kupował stare bluesowe single z szaf grających i godzinami słuchał ich razem z nowym kompanem, niejakim Donem Vlietem.
- Znaczy Kapitanem Wołowe Serce. Tym samym, co to potem skopał perkusistę ze schodów, bo ten mu nie zagrał truskawki na bębnach. A na innym muzyku połamał kij od szczotki. Pomylił kariery chłopak, w wojsku by się odnalazł.
- Zappa zaczął też grać na perkusji. Znaczy głównie na pożyczonym werblu, potem na meblach i na czym się dało. W końcu dostał tani zestaw. Przeczytał też artykuł o gościu, co to sprzedał komuś płytę „Ionisation” Edgarda Varese – wyczyn, bo „Ionisation” to, jak napisano, bębny i nic więcej i nikt nie dawał rady tego słuchać, a co dopiero kupić. A tu pewnego dnia w sklepie Frank wypatrzył album z gościem o fizjonomii szalonego naukowca na okładce – właśnie dzieła zebrane Varese, w tym „Ionisation”. Była dokładnie tak dziwna jak się spodziewał. I tak Zappa poznał jednego ze swych największych idoli. Zaczął też grać na gitarze, udzielać się w różnych lokalnych zespołach i wywoływać pierwsze skandale. A to oskarżono go o próbę wysadzenia szkoły w powietrze po paru pirotechnicznych popisach, a to wyleciał ze szkolnej orkiestry za palenie w mundurze, a to zapalił sobie na koncercie w klubie mormonów…
- O wczesnym żywocie Zappy jeszcze poopowiadamy. A skoro mowa o lokalnych zespołach, no to powoli przechodzimy do „Freak Out!”…
- Dobra. Gdzieś w 1965 Frank poznał wokalistę Raya Collinsa z zespołu Soul Giants. Typowej barowej kapeli, gdzie obok niego występował saksofonista i lider Davy Coronado, basista Roy Estrada…
- W książeczce do „Freak Out” napisano o nim: good-natured. He-he. W 1994 poszedł na kilka lat do kicia za molestowanie nieletnich. Najwyraźniej mu się w pierdlu spodobało przepychanie rury, bo w 2011 skazali go ponownie za wielokrotne molestowanie dzieciaka, jakie miało miejsce na przestrzeni roku 2008. Dostał 25 niedziel (napalmowych) bez prawa do przedterminowego zwolnienia.
- …i perkusista Jimmy Carl Black. Był też gitarzysta Ray Hunt, ale dostał w buzieł od Collinsa i obrażony sobie poszedł. Zappa przyszedł na jego miejsce. The Soul Giants grali po knajpach doo-wopowe klasyki do przytulania i bzykania, co się Frankowi niezbyt podobało (znaczy granie, nie bzykanie). Namówił resztę, żeby zaczęli grać ich własne (znaczy napisane przez Zappę) utwory, na co Coronado odszedł, bo stwierdził, że teraz nikt ich nie zatrudni. I początkowo wydawało się że miał rację, bo Soul Giants – czy później The Mothers (skrót od motherfucker – tu w znaczeniu: sukinsyn, kapitalny muzyk) – przymierali głodem i nie mogli znaleźć żadnej mety na koncerty, do czasu gdy znaleźli menedżera z w miarę prawdziwego zdarzenia, Herba Cohena. Pieniędzy było niewiele więcej (bo teraz trzeba było odpalać regularną dolę menedżerom), ale przynajmniej zaczęli grać w undergroundowych klubach LA, gdzie powoli wyrabiali sobie kultowy status. Na jednym z koncertów znalazł się producent Tom Wilson, współpracujący m.in. z Dylanem i Simon & Garfunkel, który zakontraktował The Mothers – na żądanie wytwórni przemianowanych na The Mothers Of Invention – dla wytwórni Verve, wydającej ambitne jazzowe albumy, która teraz poszerzała katalog o pop i rock. Spora swoboda twórcza, konkretne pieniądze na studio itp. – fortuna wreszcie się do Franka uśmiechnęła. I tak wczesnym latem 1966 ukazał się pierwszy w historii podwójny debiutancki album.
- To były czasy. Debiutancki podwójny album, nagrany dla szanującej się wytwórni i to jeszcze z nieźle zakręconą, mocno eksperymentalną jak na 1966 muzyką. Potem to byłoby nie do pomyślenia. Jak sam Wąsaty opowiadał, szefami wytwórni byli wtedy nie młodzi kolesie, co to niby trzymają rękę na pulsie i znają się na tym co modne i popularne, ale stare, konserwatywne dziadki. Przychodziłeś do nich z jakimiś ostro wykręconymi nagraniami, słuchali i mówili: Co to kurwa ma być? Nie ogarniam tego. Dobra, wydajemy to, jak się sprzeda, no to dobrze! I wtedy cała masa nowatorskiej muzyki mogła się ukazać.
- Właśnie, nowatorstwo. To był taki moment w rozwoju rocka, kiedy z jednej strony muzyka zaczęła się robić nowatorska, z drugiej dojrzała. To ostatnie zdaniem niektórych stało się jednego dnia, 30 sierpnia 1965, gdy ukazała się „Highway 61 Revisited”…
- Jakby kociarstwo nie wiedziało, to ta co się zaczyna od „Like A Rolling Stone” a kończy „Desolation Row”. I lepiej się nie przyznawać, że się nie zna, bo to cholernie ważna i wybitna płyta. A z drugiej strony dojrzewali też choćby Bitle. Cztery lata wcześniej dwuipółminutowe single i je, je, je, a tu nagrywają piosenkę o samotności starej kobiety z wyeksponowanym akompaniamentem oktetu smyczkowego. Albo z konkretnym riffem przywalają urzędnikom od podatków. Albo bawią się gotowym nagraniem w studio, puszczając różne fragmenty muzyki od tyłu albo zapętlając je. Albo pokazują, że ta cała brzmiąca jak przepuszczanie kota przez wyżymaczkę indyjska muzyka jest tak naprawdę intrygująca, ciekawa i wciągająca.
- Na razie w „Love You To” to indyjskie brzmienie trochę na zasadzie dodatku, ale za rok Harrison w „Within You Without You” pójdzie już na całość. Do tego aluzje do dragów, albo brytyjska wersja czarnego soulu… Oj, na „Revolverze” dzieje się dużo. Zresztą po ich singlach też świetnie widać ewolucję. Raptem cztery lata dzieli „She Loves You” od takiego „Rain”…
- No, weź poprawkę, że Bitle w roku 1962 byli dość mocno ulizani w studio względem czasów Hamburga, gdzie grali w zapyziałych knajpach, żeby zagłuszyć dźwięki napierdzielających się po pijaku po pyskach marynarzy. Ale wróćmy do Zappy i jego wesołej załogi. Mało że debiut, to jeszcze na każdym kroku łamiący konwencje.
- Varese swoją drogą, ale Zappa był też pod wielkim wpływem Strawińskiego – faceta, który chętnie brał wszelkie obowiązujące konwencje muzyki klasycznej i wykręcał je na wszelkie strony, drwił z nich, dekonstruował na wszelkie strony. Dziś to się postmodernizmem nazywa.
- Dwie płyty i każda z innej bajki. Każda inna, choć duch anarchii, łamania reguł i przełamywania konwencji jest obecny cały czas. Zresztą gdy słucha się tego jednym ciurkiem z CD to cały album układa się w bardzo logiczną całość.
- Pierwsza płyta jest mocno piosenkowa, w Zappowskim sensie. Franuś uważał zawsze, że nostalgia jest zła, że nie można żyć przeszłością. I gdy grywał jakieś rzewne kawałki, to zawsze starał się coś tam wykręcić. A to nieoczywiste progresje akordowe, a to cytaty na przykład właśnie ze Strawińskiego, a to jadowity tekst. Na pierwszej płycie jest tego sporo. Krótkie piosenki, mniej lub bardziej przesycone doo-wopową aurą lat 50., niemalże czułe przytulańce albo piosenki do wywijania na parkiecie, a tu wokalista wyznaje: Jesteś tak ostra, że nie dbam o to, czy golisz nogi…
- Albo parodie ckliwych piosenek do przytulania i bzykania, jakie pierwotnie grali The Soul Giants. „You Didn’t Try To Call Me”, piosenka nooba, co to nie ogarnia, czemu panna nie zadzwoniła do niego w piątkowy wieczór. Choć hitem jest „Go Cry On Somebody Else’s Shoulder”. To o fruziach, co to puszczają faceta w kanał, obrabiają mu dupę i zdradzają go na lewo i prawo, a potem nagle oczy jak kotek ze Shreka i deklaracje przyjaźni i miłości, normalnie jak w kurwa Teletubisiach. I szok, bo facet postępuje zgodnie z zasadą rezerwistów: wsiądź do pociągu, pierdolnij drzwiami i się pożegnaj z kurwami. A do tego ckliwa muzyczka do przytulania się z panienką. W roku 1966 to musiał być niezły mindfuck dla słuchaczy.
- No, miał Tymon z czego rzeźbić P.O.L.O.V.I.R.U.S.a. Do tego drwiny z życiowych przegrywów – „I’m Not Satisfied”, w którym pojawia się wprost odwołanie do samobójstwa. Dwadzieścia lat później Franuś ani chybi miałby sprawę w sądzie… Do tego Zappowska odpowiedź na „The Times They Are A-Changin’” w „Hungry Freaks Daddy”: sorry, tatuśku, nadchodzi nowe pokolenie, nadchodzi zmiana, tej siły już nie powstrzymacie, koniec z ciasną, małomiasteczkową moralnością.
- A z drugiej strony takie „You’re Probably Wondering Why I’m Here”. Tu z kolei obrywa się drugiej stronie, pozerom, kolesiom usiłującym naśladować wielkich freaków, a nie rozumiejących kompletnie nic z tego co się dzieje. Zresztą Frank miał niezbyt przychylne zdanie o kręcących się wokół muzyków lokalnej sceny w Los Angeles hipisach, uważał ich za niedzielnych hipów, gadających mistyczne bzdury i ćpiących wszystko, co im tylko w ręce wpadło. Jak twierdził, prawdziwi freakowie nigdy nie brali dragów. I zawsze wyrzucał ze swojego zespołu choćby za zapalenie jointa.
- Hehe, te wieczne spory o to kto jest, a kto nie jest tru. Do tego starcie dwóch scen: radosne, ciepłe, naiwne San Fran i cyniczne, ponure, złośliwe LA. Rzadko się zwraca uwagę na to, jak różne były te sceny i jaki konflikt był między nimi. Tacy The Doors chyba by w życiu nie wypłynęli we Frisco. No i tak wygląda ta pierwsza płyta „Freak Out!”: melodyjne piosenki, zaśpiewane z wyczuciem przez Collinsa (trzeba się przyzwyczaić, że to nie Franuś śpiewa główne partie), w których zawsze coś się nie zgadza, a to tekst, a to pokręcone progresje akordowe.
- No i przechodzimy do drugiej płyty. Wstęp historyczny: pewnego popołudnia w sierpniu 1965 biały policjant zatrzymał do kontroli samochód prowadzony przez czarnego kierowcę, jak się okazało gościa na zwolnieniu warunkowym. Wszystko było dobrze póki nie zleciała się rodzina zatrzymanego, doszło do przepychanek i wśród czarnej ludności Watts gruchnęła wieść, że biały glina spałował był ciężarną Murzynkę. Zaczęły się zadymy, rozróby, podpalanie sklepów itp. I tym razem policja wkroczyła do akcji na całego, lejąc ostro każdego o niebiałym kolorze skóry, co się pod pałę (policyjną) nawinął, zaczęły się masowe rozróby, bo z kolei czarni zaczęli atakować białych. Przez kilka dni zamieszek w Watts zginęły 34 osoby, zniszczono mienie na łączną kwotę 40 mln dolków, ponad 1000 osób trafiło do szpitali, a ponad 3400 aresztowano. Dziś zamieszki w Watts uważa się za ważny krok na drodze do pełnego zniesienia segregacji rasowej i walki z brutalnością policji. Zappa miał okazję obserwować zamieszki tak na własne oczy, jak i w TV. Widział też inne rzeczy, choćby relacje z wojny w Wietnamie, gdzie miało być szybko i gładko, a tu cały misterny plan w pizdu. Choć do najcięższego dla Amerykanów roku 1968 jeszcze nieco brakowało. I powstał ponury obraz wszelkich niesprawiedliwości i nierówności rasowych, ukazujący inną, zdecydowanie mniej pocztówkową stronę Ameryki. A przy tym to świetna rockowa piosenka i kapitalna linia gitarowa.
- No i żarty się kończą. „Help I’m A Rock”, przedziwny psychodeliczny happening, czy jak to Franuś opisał, trzyczęściowa suita (jedną część poświęcono pamięci zmarłego w 1965 Varesego), z przedziwnymi, powtarzającymi się w nieskończoność wokalizami i hipnotycznym, wyeksponowanym rytmem. I te odjechane śpiewy w finale: to się tu nie może zdarzyć! Hipisi co sobie wczykujom marichuanine, wolna miłość itp. – to w nowoczesnej Sodomie i Gomorze, czyli San Francisco, może się zdarzyć, ale my tutaj w centralnej Ameryce, w naszym heartland, Minnesocie czy Kansas, jesteśmy bezpieczni, tego tutaj nie będzie. A jak komuś brakuje takich awangardowych wariactw, to jeszcze ma „The Return Of The Son Of Monster Magnet”, gdzie pojawia się słynna Suzy Creamcheese. Suzy? Tu Twoje sumienie. Wiesz co, chciałbym z tobą pogadać, dowiedzieć się czegoś: Suzy, kochanie, co u licha w ciebie wstąpiło? To kontynuacja poprzedniego utworu, nagle się okazuje, że wiatr zmian dotarł wszędzie, że jest w całej Ameryce (Ameryka jest cudowna! Cudowna, cudowna, cudowna, CUDOWNA!).
- Kiedyś czytałem, że metaforą zmian zachodzących w młodej części społeczeństwa Ameryki w połowie lat 60. jest „Egzorcysta”. Rodzice mieli wrażenie, że ich dzieciaki nagle coś opętało, a demon Pazuzu tkwiący w Regan McNeil czułby się na Woodstock jak w domu.
- Hm, chyba raczej w Altamont. Ale mniejsza z tym. Dwanaście minut muzyki konkretnej wieńczące, było nie było, wcześniej po prostu rockową płytę – no, tego do tej pory nie było. Wtedy żaden twórca nie bawił się jeszcze w tak odważne eksperymenty. Do tego Zappa wiedział co robi: nie miał wykształcenia muzycznego, ale dużo czytał o teorii muzyki, słuchał tak bluesa i rock’n’rolla, jak i Varesego czy Strawińskiego. Do legendy przeszło pierwsze spotkanie Zappy z muzykami orkiestrowymi, mającymi wystąpić w niektórych utworach. Tu goście z klasycznym wykształceniem, a tu wchodzi długowłosy, 25-letni typek i wyciąga napisaną przez siebie partyturę, mało że sensownie napisaną, to jeszcze chwilami nieźle zakręconą. Nietęgie mieli miny: co tu się odjebało?!
- Z tą orkiestrą nie do końca wyszło, bo „Return” jest tak naprawdę niedokończone. Tam miała być jeszcze rozbudowana i skomplikowana partia orkiestry uzupełniająca całość, ale brakło kasy na jej przećwiczenie i nagranie. Ale o perypetiach Zappy z orkiestrami i muzykami orkiestrowymi jeszcze poopowiadamy.
- W sumie to właśnie dotarliśmy do końca „Freak Out”. Jakieś podsumowanie?
- A co tu podsumowywać? Klasyczna płyta i tyle, kto nie zna ten kot ostatni.
- No to ja może coś jednak powiem. Z jednej strony zaskakuje dojrzałość materiału. Zwłaszcza w eksperymentach z drugiej płyty: te wszystkie „Revolution 9”, czy inne „Interstellar Overdrive” to były robione bardziej na czuja, na zasadzie swobodnej podróży w nieznane. U Zappy te eksperymenty mają swój wewnętrzny ład, mają konkretny cel, nie ma tu przypadku, każdy element jest użyty świadomie. Tak jest z całą płytą: każda piosenka jest na swoim miejscu, każda ma swój cel, jest konkretnym fragmentem układanki. Tu nic nie jest puszczone na żywioł. Choć na koncertach Mothers Of Invention potrafili świetnie poimprowizować. Do tego Zappa jawi się tu jako wyjątkowo bystry i cyniczny obserwator rzeczywistości: dostaje się po uszach tak młodzieżowej kontrkulturze, jak i starszemu pokoleniu, tak hipisom, jak i władzom, tak niedobrym dziewczynom, jak i frajerom, co sobie z nimi nie radzą. W tym czasie jedynie Dylan potrafił w równie dojrzały sposób komentować rozwijającą się dopiero popkulturę, co czynił w dalece bardziej poetycki sposób. Poza tym to ciekawe uchwycenie w pigułce kultury popularnej AD 1966: tu nostalgia za tym, co było dekadę temu, tu krzepnący i nabierający kształtów rock, tu eksperymenty formalne i sięganie do awangardy… No i ten cynizm i satyra – tego w ciągle jeszcze uroczo naiwnym i niewinnym rockowym graniu nie było, a na pewno nie na taką skalę.
- No i mamy to, ja się zwijam do bazy, a ty wrzucaj na stronę. I się szykuj, bo „Absolutely Free” już czeka w kolejce.