Alfons Willie i jego nastoletnie kurewki ze Słonecznej Wiochy, czyli Majora Eugeniusza Kopyto i Strzyża rozważania o życiu i dorobku Wąsatego Franka. Odcinek VI .
- Poprzednia płyta Zappy była celowo do bólu konwencjonalna, no to tym razem Franuś sobie poszalał na całego. A przy okazji dowiódł prawdziwości starego przysłowia.
- No i w pierwszej kolejności chciał stworzyć film science-fiction. Ale ostatecznie okazało się, że same dobre zamiary nie wystarczą, trzeba mieć jeszcze przede wszystkim kasę. A z tą było krucho. Mothers – od roku 1968 bazujące w Nowym Jorku – co prawda koncertowali, także w Europie, ale kasy z tego za wiele nie było.
- Także dlatego, że sam Franuś zaczął zmieniać charakter Mamusiek. Satyra i parodie schodziły na plan dalszy, coraz bardziej eksponowane były techniczne możliwości muzyków i kompozytorskie ambicje Zappy. Do tego dochodziły happeningi podczas koncertów: na jednym pojawili się pijani żołnierze Uncle Sam’s Misguided Children…
- Nie no, kurwa, szeregowy, ale marines to się szanuje.
- Tak czy siak, Frank zaprosił ich na scenę, poprosił by pokazali publice, jak zarabiają na życie, po czym wręczył im lalkę, mówiąc, że to mały żółtek. Gdy panowie rozdeptali i rozerwali lalkę na kawałki, publiczność była w szoku.
- Tak więc Zappa i Mothers wrócili do Kalifornii. I materiał na kolejną płytę zawierał nagrania tak z Nowego Jorku, jak i z Kalifornii właśnie. Nagrania przewidziane do filmu Zappy „Uncle Meat”, który ostatecznie nie powstał; potem w roku 1987 pod tymże tytułem ukazało się coś w rodzaju reportażu o tworzeniu „Uncle Meat”. No i płyta była czwartą częścią cyklu „No Commercial Potential”.
- Poprzedni album Franka był zwarty i jednorodny, a ten jest jego dokładnym przeciwieństwem. Obłąkany kolaż przeróżnych elementów, rocka, doo-wopu, jazzu, muzyki poważnej, nowoczesnej muzyki awangardowej i studyjnych sztuczek. Po przesłuchaniu całości nie do końca wiadomo, gdzie właściwie Zappa chciał dotrzeć, ale „Uncle Meat” to ilustracja starego przysłowia, że podróż bywa ważniejsza od celu.
- Muzycznie całość wypada bardziej bogato, kolorowo niż wcześniejsze płyty Zappy, jest więcej miejsca na instrumentalne pasaże, więcej miejsca zwłaszcza dla efektów i dęciaków. No i na dzień dobry mamy pojawienie się instrumentalistki, która w muzyce Zappy zaistnieje na dłużej. Panie i Panowie – Ruth Komanoff, później Underwood – wibrafon i marimba. Już w pierwszym utworze ją słychać. Słychać też po raz bodaj pierwszy, jak dobrym gitarzystą solowym jest Zappa. Sporo na tej płycie klasycznej gitary – ot, choćby w pokręconym „Nine Types Of Industrial Pollution” z odjechanym, eksperymentalnym tłem, czy w „Dog Breath In The Year Of The Plague”. No i klawesyn. W „Uncle Meat”, w „The Legend Of The Golden Arches”… Ten drugi to zresztą zgrabna, ilustracyjna miniatura – fleciki, wibrafon…
- O tak, eksperymentów tu nie brakuje. Muzyczne tło bywa przyspieszane albo zwalniane, dęciaki i instrumenty klawiszowe są przepuszczane przez rozmaite elektroniczne efekty. W „Dog Breath…” pierwszą zwrotkę śpiewa operowa wokalistka Nelcy Walker, a w drugiej mamy muzyków zespołu puszczonych z przyspieszonej taśmy, przez co brzmią jak pręgowce.
- A potem mamy klarnety przepuszczone przez elektroniczny filtr i zmodyfikowane z pomocą oscylatora. Do tego parę sarkastycznych kompozycji w parodystycznym klimacie: „Cruising For Burgers” i „The Air” z odjazdowym finałem. No i wielki finał w postaci „King Konga”, jazz-rockowej kompozycji podawanej to przez zniekształcony efektami fortepian elektryczny, to przez saksofony (w tym niektóre przepuszczane przez elektroniczne zniekształcacze).
- I taka to płyta, kompletny obłęd, w którym może wydarzyć się wszystko. Także monologi Suzy Creamcheese, szydercza wersja pieśni patriotycznej czy „Louie Louie” zagrane na wielkich organach w Royal Albert Hall.
- A w wersji CD dostaliśmy jeszcze prawie trzy kwadranse dialogów z filmu „Uncle Meat” i śpiewaną po włosku i neapolitańsku kabaretową piosenkę pod tytułem „Mam Mnóstwo Kutasów”.
- Problem z płytami zbudowanymi na zasadzie wolnego kolażu jest prosty. One albo się udają, albo zupełnie nie wychodzą, nie ma nic pośrodku. „Endless River” nie wyszła wręcz tragicznie, „Dzwony rurowe” czy „Uncle Meat” – dokładnie przeciwnie. To jest taka płyta, którą się łapie w całości, smakując jej popieprzony, psychodeliczny klimat. I rozbieranie jej na czynniki pierwsze jest trochę bez sensu, to ma działać jako jedno dzieło. Szalona podróż, która nie do końca wiadomo, gdzie nas doprowadzi, ale to, co przeżyjemy po drodze, to już z nami zostanie.
- I zarazem ten Kinkon na koniec świetnie wprowadza w klimat kolejnej płyty, tym razem już solowego dzieła Franka.