O szwedzkiej formacji Siena Root pisaliśmy już ponad dziesięć lat temu przy okazji wydania jej trzeciej, bardzo udanej płyty Far From the Sun. Potem, o utworzonej już ponad dwadzieścia lat temu w Sztokholmie grupie, troszkę zapomnieliśmy. Tymczasem zespół systematycznie wydawał kolejne albumy, w tym szósty i zarazem ostatni jak do tej pory w ich dyskografii A Dream Of Lasting Peace. Ten ujrzał światło dzienne ponad półtora roku temu i najwyższy czas o nim napisać słów kilka, bo już w marcu szykuje się kolejna wizyta Szwedów w naszym kraju.
Niewtajemniczonym przypomnę, że grupa jest jednym z najbardziej cenionych współczesnych składów grających tak zwanego retro rocka. Wystarczy zresztą spojrzeć na okładki płyt, liternictwo tam pomieszczone, czy wreszcie samych muzyków. Jak zwykle w przypadku płyt takich formacji pojawiają się dylematy, jak podejść do takiego grania. Grania ewidentnie i wiernie stylizowanego na brzmienie z sprzed kilkudziesięciu lat. Ganić za epigonizm, czy chwalić za inteligentne nawiązania do klasycznie rockowych wzorców? Przyznam, że bliżej mi to tego drugiego spojrzenia i w głośnym sporze o Gretę van Fleet staję po stronie braci Kiszka.
Siena Root nie gra niewątpliwie jak Greta, choć oczywiście wpływy Led Zeppelin też tu wnikliwe ucho usłyszy. Wraz z ich muzyką przenosimy się w drugą połowę lat 60-tych oraz początek następnej dekady i obcujemy z rockiem, hard rockiem, bluesem i psychodelią dotykając klimatów legendarnego festiwalu Woodstock. Tym bardziej, że oprócz charakterystycznej formy kompozycji artyści pieczołowicie dbają o wierne oddanie analogowego brzmienia.
Na płytę składa się dziesięć kompozycji wpisanych w niespełna trzy winylowe (a jakże!) kwadranse muzyki. Jak na nich płyta przynosi pewną stabilizację składu. Bo przez formację przewinęła się przez te lata cała masa ludzi, a tu mamy zmianę „tylko” na stanowisku wokalisty. Samuel Björö zastąpił Jonasa Åhléna, ale nie przyniosło to jakiejś wielkiej jakościowej rewolucji.
Tym razem mamy tu w większości numery bardzo zwarte, prostsze, wręcz piosenkowe (Tales of Independence, No Filters, Secrets, czy rozpędzony Growing Underground), wszak zdarzało im się grywać dłuższe formy. Tu jest energetycznie, z wyrazistym basem i organowymi zagrywkami. Troszkę więcej spokoju i przestrzeni przynosi Sundown, pachnący lekko Doorsami. Z kolei The Piper Won’t Let You Stay to piękny balladowy blues, czyniący ten utwór jednym z najlepszych na płycie. Takie klimaty podtrzymuje też nieco później Empty Streets. Mało odkrywczy No Filters kłania się chwilami Deep Purple. Natomiast instrumentalne Imaginarium pokazuje dwa oblicza, jakby swingująco-jazzowe oraz, w drugiej części, hardrockowe. Całość kończy wzniosłe i melodyjne The Echoes Unfold. Udana płyta. Jeśli chcecie się przenieść do czasów „dzieci kwiatów” ścieżkę dźwiękową do tej podróży macie na A Dream Of Lasting Peace wręcz idealną.