Alfons Willie i jego nastoletnie kurewki ze Slonecznej Wiochy, czyli majora Eugeniusza Kopyto i Strzyża rozważania o życiu i dorobku Franka Zappy. Odcinek IV.
- Ba-CZNOŚĆ! Jako że minęło dziś 25 lat od odejścia Franka Zappy, rozpoczniemy od należytych honorów.
Spocznij, cywilasy! No to, Strzyżu, kto to jest tu tylko dla kapuchy?
- Hm. Z okładki wychodzi że Bitle. Bo ta oryginalna, która ostatecznie znalazła się wewnątrz albumu, była jadowitą parodią okładki Sierżanta Pieprza. Z Frankiem w czarnej sukience. Franuś bowiem uważał ponoć, że Beatlesi próbowali się podczepić do hipisowsko-psychodelicznego wózka z czysto merkantylnych, a nie artystycznych powodów.
- Jak dla mnie trochę takie chrzanienie o Szopenie z tym. Bitle jednak w sporej mierze nadawali temu wózkowi kierunek, wszak już „Revolver” z roku 1966 to rock psychodeliczny pełną gębą. Poza tym na kij mieliby się podczepiać do czegokolwiek? Ludożerka i tak by kupiła wszystko, co sygnowane nazwą The Beatles lub jego członków. W końcu Dwie Dziewice też się jakoś tam sprzedały.
- Choć w sumie akurat tego albumu to przede wszystkim wytłoczono niezbyt wiele kopii. A ja zawsze miałem wrażenie, że Zappa bardziej celował w ludzi naśladujących ślepo kontrkulturę, jaka akurat się rozwinęła, czy imitujących ją powierzchownie, takich herowców…
- Kogo?
- Czytałem kiedyś autobiografię polskiego hipisa czasów PRLu. Gdy do kin trafił „Hair”, to nagle pojawiła się grupa dzieciaków, którym się wydawało, że życie hipów jest bajkowe – trawka, kolorowe ciuchy, psychodeliczne wtajemniczenia i w ogóle. Potem nagle się okazywało, że drugą stroną medalu jest głód, brud, ubóstwo, ciągłe ucieczki tak przed MO, jak i zwykłymi ludźmi niezbyt tolerującymi takich lekkoduchów, żebranie, wstrzykiwanie sobie kompotu i innych prowizorycznych cudów… Prawdziwi hipisi nazywali takie dzieciaki herowcami. A swoją drogą to bym sobie odświeżył tą książkę, tyle że ni cholery nie pamiętam tytułu. Może któryś z czytelników zna?
- O, tak. Ta płyta to jadowita drwina z ludzi ślepo podczepiających się pod popkulturę, pielgrzymujących do Frisco jak do Mekki. Zostanę z tydzień, złapię syfa i autobus z powrotem do domu. Jestem zwykłym naśladowcą, ale wybaczcie mi to, bo się zjarałem… Będę łaził boso, z ujaranym blaskiem w oczach, będę kochał wszystkich, także kulsonów, gdy będą mi spuszczać wpierdol na ulicy…
- To z „Who Needs The Peace Corps?” Ładna, zgrabna melodia i mocno szyderczy, jadowity tekst. A w następnych dwóch utworach robi się jeszcze bardziej ponuro, z obrazami normików i policjantów mordujących hipisów i przypadkowe osoby im towarzyszące, a do tego w bardzo czarnym świetle pokazujące tzw. zwykłe rodziny…
- O tak. Mamo, mamo, ktoś powiedział, że oni rozrabiali. Psiarnia zabiła kilka dziewczyn i chłopaków. Teraz będziesz pić całą noc; wyglądali dziwnie, należało im się. A potem się okazuje, że córeczka też zginęła. Bo znalazła się tam gdzie nie powinna. Więc też dostała kulkę.
- A ta płyta ukazała się na dwa lat przed tragedią na Kent State University. Rok przed premierą „Easy Ridera”… Choć rok 1968 do spokojnych nie należał. Wszak to najcięższy dla Amerykanów rok wojny w Wietnamie.
- Obrywa się tu wszystkim. Dzieciakom, rodzicom, facetom, kobietom. Wszystkie twoje dzieci są nieszczęsnymi ofiarami kłamstw, w jakie wierzysz. Niech przeklęta będzie twoja ignorancja, stojąca między młodymi a prawdą, na jaką zasługują.
- We „Flower Punk” dostaje się też Hendrixowi. Wszak cały utwór zbudowany jest na szyderczej trawestacji „Hey Joe”. A muzycznie cała pierwsza strona płyty to pomieszanie równych elementów kwasowego rocka lat 60. Psychodeliczne zabawy z nagłym urywaniem muzyki, przetworzeniami, pogłosem itp. – choćby w „Concentration Moon” czy „Harry You’re A Beast”. Choć ten ostatni i „Absolutely Free” mają też ładną partię fortepianu na początku. No i potem w końcowym „Chrome Plated Megaphone Of Destiny” też ładnie ten fortepian pogrywa.
- No i fajny jest ten walczyk w „Absolutely Free”. We „Flower Punk” obok drwiny z „Hey Joe” mamy jeden z klasycznych patentów Zappy: w finale Frank w lewym kanale mówi jedno, w prawym drugie, a w środku bełkocze główny bohater całej kompozycji, oczywiście wszystko równocześnie.
- A druga strona zaczyna się od dwuminutowego awangardowego kolażu dźwięków. A potem mamy opowieść o Ronniem i Kennym. Dwóch kompanach Zappy z dzieciństwa, ostro zakręconych osobnikach. Pewnego dnia, gdy rozrabiali w piwnicy, nie chciało im się wychodzić na górę do wucetu, więc sikali do słoików, które potem zostawili w piwnicy. Po pewnym czasie, gdy wrócili, okazało się, że w słoikach z moczem zalęgły się jakieś dziwne robale.
- Dodajmy, że ta piosenka była obiektem cenzury. Komuś wydawało się, że pad, jakiego w pewnym momencie używa mama obu panów, to podpaska, a nie notatnik, jaki mają kelnerki w knajpach, i wyciął to.
- A co jest takiego strasznego w podpasce? No dobra, 1968, ale no ludzie…
- Szeregowy, nie próbujcie ogarnąć tego, co cenzorzy mają w mózgach. Zresztą Zappa miał potem dużo bardziej absurdalną przygodę z cenzurą. Ale o tym jeszcze opowiemy.
- Na tej płycie dużo więcej było ingerencji cenzury. Niektóre powycinane fragmenty Frank powklejał potem do innych utworów, tyle że zamaskował je, puszczając od tyłu.
- No dobra, mogę zrozumieć, że nie spuszczaj się we mnie! z „Harry You’re A Beast” musiało wylecieć. I parę bluzgów też.
- Na sam koniec zaś dostajemy, jak na „Freak Out!” spektakl utrzymany w duchu muzyki nowoczesnej. Takie podsumowanie całej płyty, jakby opowieści o kimś, kto naiwnie wskakuje na wózek z kontrkulturą, odkrywa ciemne strony relacji między nią a zwykłym życiem, co kończy się załamaniem nerwowym.
- No właśnie, tak jak „Sierżant Pieprz” był mimo wszystko zbiorem piosenek bez spójnego tematu, tak „We’re Only In It For The Money” to jednak jest monolit, zamknięta, ściśle rozplanowana całość, z której nie da się wyjąć żadnego elementu. To jest idealnie zamknięta układanka. A teraz przypomnijcie sobie, szeregowy, co mówiliśmy przy okazji „Lumpy Gravy”. Że to część większego projektu i że zdaniem samego Zappy fragmenty tych dwóch płyt, „Cruising…” i „Uncle Meat” można swobodnie poprzetasowywać i nadal otrzymać spójne płyty.
- Tak, conceptual continuity. Kolejny dowód na geniusz Franka Zappy. Dodajmy jeszcze, że na płycie wykorzystano głos Erica Claptona, wtedy jednego z bożyszcz hipisowskiej popkultury. Sam fakt, że się zgodził, świadczy o sporym dystansie do siebie.
- Albo zwyczajnie był zaćpany jak norweska narciarka i nie wiedział co się dzieje dookoła. Poza tym to bardzo psychodeliczna płyta, jak żeście sami powiedzieli, pogłosy, manipulacje prędkością odtwarzania taśmy i tak dalej…
- I zarazem jedno z Zappowskich arcydzieł, chyba najbardziej zwarta od strony treści jego płyta. No i kolejna pozycja, której w sumie wstyd nie znać, jeśli ktoś na poważnie interesuje się kulturą końca lat 60.
- I pięknie. A w kolejnym odcinku będzie o fontannie miłości i o ślubie Zappy. Tym drugim znaczy się.