Holender Koos J. Thoenissen jako basista udzielał się w kilku małych lokalnych zespołach. Jego ambicje sięgały jednak dalej niż szczypanie czterech strun i postanowił stworzyć Dzieło. Epicką historię rozgrywającą się na Ziemi w czasach, gdy po naszej planecie uganiały się smoki, tępione przez bardzo agresywną rasę zamieszkujących pod ziemią brutalnych hominidalnych stworów. Tytułowy Pandor to coś w rodzaju smoczego Mesjasza: osierocony, wychowany przez jednorożce, przygotowywany do prowadzenia uciskanej smoczej rasy do zwycięstwa przez zakochaną w nim smoczych Talię. No dobra – pomysł jak pomysł, jak zawsze w przypadku takich albumów diabeł tkwi w wykonaniu. I tu zaczynają się strome schody.
Thoenissen sam napisał całą muzykę i teksty, sam zaaranżował całość, sam też wszystko zagrał (z dwoma wyjątkami), do tego uparł się mocno całość zróżnicować, pokazać się jako wyjątkowo wszechstronny artysta, bo płyta jest rozpięta między ciężkim, metalowo-industrialnym graniem a delikatnymi, folkowymi dźwiękami – i nie sposób uniknąć wrażenia, że wziął na siebie za dużo. Albo inaczej – zabrakło kogoś, kto całość oszlifowałby, podpowiedział, co jest złe, co się nie sprawdza. Z drugiej strony, nie brakuje tu intrygujących momentów. Jako pianista Thonissen wydaje się być inspirowany dorobkiem Wakemana – początek „Glynyd”, aż do wejścia ciężkiej gitary, mocno przypomina new age'owe płyty Ricka z lat 90. W „Gol Matoo” z wyjątkowo ciężkim riffem pojawia się growlujący śpiew, choć akurat końcowy efekt jest dość mocno dyskusyjny. Po dłuższych chwilach ciężkiego riffowania mamy nagle folkowy, mandolinowy „Pandor's Hatching” i podniosłą balladę z wokalnym duetem, z dominującą gitarą akustyczną („Pandor's Adoption”). „The Prophecy” to nastrojowa ballada na fortepian i głos, nagle przełamana mocnym, metalowym „The Mission”. W obu częściach Emmelie Van Deurzen pokazuje, że ma kawał niezłego głosu, pasującego i do klimatycznego śpiewu, i do mocniejszego grania. Ładnie się rozwija „Consulting Serna”, z podniosłymi klawiszowymi tłami, wokalnym duetem, ciekawie wzbogacona fletem. Całość wieńczy dość intrygujące „Salus Orbis”, z interesującym duetem wokalnym oraz współbrzmieniem wyeksponowanej gitary basowej i ciętego riffu gitarowego. Słychać, że całość miała potencjał, tyle że…
No właśnie. Ciężkie metalowe granie wypada na tej płycie surowo i kanciasto – choć mam wrażenie, że to miało być celowo surowe, proste, kanciaste, jako że takie granie towarzyszy na płycie opowieściom o podbijających świat brutalnych Molgarach, a ci do szczególnie rozwiniętych osobników nie zależy. Tyle że całej płycie zaszkodził upór Thoenissena, żeby wszystko zrobić samemu – a że biedak nie umie grać na bębnach, zamiast zatrudnić perkusistę sięgnął po automat perkusyjny. I elektroniczne popukiwanie automatów perkusyjnych kłuje w uszy strasznie. Tu ciężkie riffowanie, a tu stukanie jak z prostego klawisza Casio – co to miało być? W spokojniejszych momentach pukanie automatu kłuje w uszy nawet bardziej, skutecznie rozbijając nastrój… A do tego nieco się rozjeżdża produkcja i aranżacja całości: niektóre wieloosobowe partie wokalne czasem rozjeżdżają się ze sobą, parę razy też źle dobrano tonację utworów i wokaliści nie do końca się wpasowują…
Jest na tej płycie nieco fajnych momentów, ale całość nie przekonuje. Sprawia wrażenie niedopieczonej, niedopracowanej. Szkoda, bo całość miała niezły potencjał i ciekawe pomysły (mało oryginalne, ale zawsze) można tu znaleźć… Doceniam ambicję Thoenissena, ale biedak niestety wziął na siebie zbyt wiele. Zatrudnić perkusistę, znaleźć dobrego producenta i aranżera, doszlifować całość – i może z tego wyjść naprawdę niezła pozycja. A na tą chwilę 5 gwiazdek z minusem.