Troszkę naczekała się ta płyta na naszą recenzję, wszak Comatose swoją premierę miała na początku tego roku. To debiutancki album formacji Firefrost z Krakowa. Gdy spojrzy się na okładkę tego wydawnictwa można zobaczyć logo kierujące nas lekko w stronę powermetalowego łojenia. Z drugiej strony, dość mroczna grafika sugeruje klimaty gotyckie, a być może i black metalowe. Żeby było ciekawiej, rzecz ukazuje się nakładem krakowskiej wytwórni Lynx Music, specjalizującej się wszak w progresywno-rockowych tematach.
Tymczasem Comatose w swoich dźwiękach praktycznie nie oferuje nic z powyżej wymienionych muzycznych łatek! Bo kwintet Paweł Gazda, Roman Sas, Ryszard Krupa, Adam Szydło i Paweł Czerwiński gra klasyczny heavy metal, który powinien absolutnie przypaść do gustu fanom Judas Priest i Iron Maiden. Zresztą dwa świetnie współpracujące ze sobą gitarowe wiosła oraz wielobarwny wokal Gazdy, utrzymany w pewnym stylistycznym kanonie, dodają temu graniu jakości i sprawiają wrażenie obcowania z… prawdziwą klasyką.
Okej, może nie jest wyjątkowo oryginalnie, ale czyż od tych najsłynniejszych nazw, wymienionych powyżej, ktoś wymaga wyważania kolejnych drzwi? W tej muzyce chodzi o szczerość, emocje, moc, ciężar i swoistą metalowo-rockową atrakcyjność. I to wszystko tutaj jest! Już pominę, że w Polsce niewiele formacji tak właśnie gra, co czyni Firefrost swoistą perełką.
Co mi się tu szczególnie podoba? Na co warto zwrócić tu uwagę? A choćby na otwierający całość Wendigo, z dobrym, soczystym riffem, gitarowymi unisonami i progresywnymi zmianami tempa, czy następujący zaraz po nim Vertical Smile, który melodycznie jest chyba jeszcze bardziej atrakcyjny i emocjonalny. Albo na piękną balladę Morningstar spokojnie płynącą w refrenie i intensywnie podkręconą zadziornymi gitarami w refrenie. A jest też na przykład hardrockowy The Hives z ładnym chwilowym wytchnieniem, bądź Dysthymia, co rusz zmieniająca swoje oblicze, od rozpędzonych gitar po balladową wzniosłość. Na koniec zostawiłem sobie tytułowe Comatose, w którego lekko bujającym refrenie słyszę (a może chciałbym usłyszeć?) mojego ukochanego Jorna Lande. Cóż, obowiązkowa rzecz dla fanów heavymetalowej starej szkoły. Zgodnie z naszą skalą, faktycznie więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.