Gdybym musiał krótko opisać najnowszą płytę Magnum, napisałbym – stylowy hard-rock. Gdybym musiał krótko ocenić nową płytę Magnum, napisałbym – bardzo solidna z niewielkimi przestojami.
Ale nie muszę być tak lakoniczny, mogę zrobić to dużo obszerniej. Nawet powinienem, bo to jest dopiero pierwsza recenzja jakiejkolwiek płyty Magnum na naszym portalu, a zdecydowanie jest to zespół, któremu kilka słów poświęcić należy.
Grupa istnieje już ponad czterdzieści lat. Pierwsze wzmianki o nich datują się na rok 1972, ale debiutancki album wydali dopiero w 1978 roku. Dziwne, że w ogóle wydali, bo w tym czasie w Wielkiej Brytanii rządził punk i nowa fala, a takie staromodne hard-rockowe kapele nie miały prawa egzystować. Pół biedy, jeśli byli to wykonawcy zakorzenieni na rynku, jak na przykład Coverdale i jego nowy zespół Whitesnake, czy Blackmore z Rainbow, ale kapela „z nikąd” szanse przetrwania to miała żadne. I pewnie w 99 procentach przypadków tak było, ale Magnum jakoś przetrwali i w latach osiemdziesiątych zdobyli sobie naprawdę spora popularność, lokując swoje płyty nawet w pierwszej piątce brytyjskiej listy przebojów. Za to w Polsce pozostali prawie zupełnie nieznani. Chyba mieli pecha, że nie trafił im się jakiś „możny protektor”, który by im „zrobił” popularność, tak jak o wiele mniej rozpoznawalnym na rynku brytyjskim Budgie, czy Wishbone Ash. Nie bardzo pamiętam, żebym to kiedy w polskim radiu słyszał – może coś kiedyś. Nie puszczali tego ani Tomek Beksiński, ani Piotr Kaczkowski, ani Jerzy Janiszewski, ani też Janusz Kosiński. To znaczy może puszczali, ale bardzo rzadko i ja tego zupełnie nie pamiętam. Jedynie od czasu do czasu można było znaleźć o nich wzmiankę w Magazynie Muzycznym. Przypomniałem sobie o nich jakieś kilkanaście lat temu, w ramach którejś z sentymentalnych podróży w lata osiemdziesiąte – był taki zespół, dobrze byłoby go sobie odświeżyć. I tak poszło. W międzyczasie po kilkuletniej przerwie wrócili do świata żywych i zaczęli dość często i regularnie wydawać nowe płyty. U nas dalej pies z kulawą nogą się nimi nie interesuje, a jeśli się lubi klasyczne, rockowe granie, to trochę błąd.
Całkiem niedawno ukazała się kolejna, osiemnasta zdaje się studyjna płyta Brytyjczyków i przyniosła nam dokładnie to samo, co możemy znaleźć na siedemnastu poprzednich. Oni się zupełnie nie zmieniają. Cały czas jest to uczciwy hard-rock, nieco bardziej od średniej krajowej zorientowany na prog-rocka i też nieco bardziej od średniej krajowej zorientowany na AOR. Poza tym – nihil novi sub sole. Tyle, że akurat ta jest nieco bardziej piosenkowa niż kilka wcześniejszych. Ale to broń Boże, żaden zarzut, bo to są dobre piosenki. Co można powiedzieć o tych piosenkach – że wszystkie są fajne. Niektóre trochę bardziej, niektóre trochę mniej, jedne wpadają w ucho od razu (pierwsze trzy), niektórym zabiera to nieco więcej czasu. W ogólnym rozrachunku jakoś bronią się wszystkie. Chociaż może bym wyrzucił „The Art of Compromise” i a balladę „Don’t Fall Aleep” ratuje jedynie niezły refren. Poza tym nieco inaczej bym to wszystko ułożył – konkretny, dynamiczny początek jest bardzo dobry, ale kilka numerów w średnich i wolnych tempach w środku płyty nie jest specjalnie dobrym pomysłem. Mimo wszystko słuchanie „Escape from The Shadow Garden” to bardzo przyjemnie spędzona godzinka.
Tak sobie ostatnio zrobiłem mały festiwal Magnum – poleciało kilka starszych płyt i ta najnowsza. Trzeba przyznać, że od „On A Storyteller’s Night” odstaje i to sporo, ale już od „Wings of Heaven” wcale nie jest gorsza. Nie odbiega też poziomem od tych wydanych po reaktywacji, chociaż nieco słabsza od trzech ostatnich. Jednak nie na tyle, żeby mówić o jakimś znaczniejszym wahnięciu formy.
Siedem i pół gwiazdki z dużym plusem.