Kolega Danielak podsiadł mnie z tym nowym Magnum. Trudno, najwyżej urwę mu głowę. Ale przynajmniej dowiedziałem się, że wyszła nowa płyta. Mariusz tylko nie wspomniał, że nie zagrał już na niej długoletni klawiszowiec, Mark Stanway, który grał na wszystkich studyjnych albumach począwszy od „Chase The Dragon”, a do grupy dołączył w 1980 roku.
Ponieważ ma być koncert (na którym zresztą nie będę, bo Bydgoszcz to cholernie daleko z Bieszczadów – wiem, sprawdziłem empirycznie – studiowałem tam, a i termin mi niespecjalnie pasuje), to jest okazja, żeby napisać coś o jeszcze innej płycie grupy. Właściwie wybór jest prosty i jednoznaczny – „On A Storyteller’s Night” – najlepsza i najważniejsza. Najlepsza – pewnie to i kwestia gustu, ale najważniejsza – to na pewno, bo przełomowa. Ona ustawiła zespół na dobrych kilka lat jako poważnego wykonawcę brytyjskiej sceny muzycznej – duże nakłady, wysokie miejsca na listach przebojów. Co ciekawe wcześniej wcale nie było źle, a nawet na tyle dobrze, że trafili pod skrzydła Polydoru. Z jednej strony ich kariera w latach osiemdziesiątych może dziwić, bo to jednak nie były czasy klasycznego hard-rocka, a z drugiej strony – rynek płytki, konkurencji praktycznie żadnej, a parę osób takiej muzyki miało ochotę jeszcze słuchać. No nawet więcej niż parę, bo nakłady potrafiły wystarczyć na złoto, czy srebro. Po zmianie barw klubowych zespół w 1985 roku wydał swój piąty album studyjny, który okazał się strzałem w dziesiątkę.
Ten album to idealne połączenie rocka, przebojów i melodii – z jednej strony przeboje, takie przebojowe, ale niebanalne – „Just Like An Arrow”, czy „Steal Your Heart”, z drugiej strony sugerujące nieco większe ambicje „How Far Jerusalem”, „Les Mort Dansant”, no i reszta tak pośrodku – rockowo, melodyjnie, chociaż niekoniecznie prosto na singla. Clarkinowi wena wtedy dopisała jak nigdy wcześniej i chyba nigdy później – tak przebojowej płyty Magnum nie nagrało. Ale nie jest to takie silenie się – „Qrde, singiel, singiel, coś na singla” tylko wyszło to tak naturalnie. Całe „On A Storyteller’s Night” aż skrzy się świetnymi chwytliwymi melodiami, właśnie takimi ciekawymi, bezpretensjonalnymi. Co prawda może ten hard-rock Magnum nie był wtedy zbytnio hard-rockowy, ale taki bardziej AORowy; Rainbow, Foreigner – te okolice. Tyle, że i na wcześniejszych też bardziej stawiano na melodie, niż na ciężar, czy riffy. Ta może jest jeszcze bardziej FM friendly, ale pewien komercyjny trybut summa summarum opłacił się.
Mam z nią tak, że jak się przyczepi odtwarzacza, to nie chce się odczepić, a i refreny zaczynam śpiewać razem z Catleyem. Co w autobusie pełnym ludzi nieco dziwnie wygląda. Wydaje mi się, że jest to najbardziej odpowiednia płyta na początek znajomości z Magnum. Bo najbardziej przystępna? Właściwie wszystkie płyty Magnum są dosyć przystępne – hard-rock to muzyka użytkowa. Ale ta jest najbardziej błyskotliwa i do niej się nie trzeba przekonywać – ona to zrobi za nas.
Nie powiem (bo nie wiem), że jest to moja ulubiona płyta tej grupy, ale na pewno jej słucham najczęściej. Myślę, że gdyby bydgoski koncert był reklamowany „Gramy całą Noc Gawędziarza”, to bym pojechał.