Dosyć odważnie, narażając się na złośliwe komentarze, zatytułowali swój najnowszy album nowojorczycy. Zdumiewający, zaskakujący… Przyznacie, że jak na zespół, który od kilku albumów niczym już nie zaskakuje, a zdaniem wielu systematycznie zjada własny ogon (albo już dawno go zjadł!), taki tytuł lekko prowokuje. A czy się broni?
Moim zdaniem tak. Bo muzycy, mimo wszystko na The Astonishing zaskoczyli i dokonali pewnej stylistycznej wolty. Krytykowani za przerost formy nad treścią, bądź mówiąc wprost, techniki nad solidną kompozycją, tu porzucili wszelkiego rodzaju muzyczne sprinty, kombinowanki oraz techniczne zapętlenia i postawili na melodię, zdecydowanie łagodząc swoje oblicze. W konsekwencji tego bogowie progmetalu nagrali chyba najmniej metalowy album w dyskografii. Natychmiast oczywiście znajdą się krytykanci, ganiący ich niedawno za stanie w miejscu (mimo dosyć ciężkiego łojenia), tym razem narzekający na to, że grają takie pitu-pitu. Cóż, dla mnie dużą wartością jest to, że Amerykanie naprawdę postarali się tym albumem coś zmienić, mimo że wierni fani zauważą doskonale od lat znane kalki.
Zacznijmy jednak od początku. Czyli od konceptu. To dla muzyków nie nowość (patrz wydany w 1999 roku Metropolis Pt 2: Scenes from a Memory). Tym razem jednak przygotowali dzieło naprawdę rozbudowane. Futurystyczną historię w dwóch aktach, pomieszczonych na dwóch dyskach, o walce dobra ze złem. Choć rzecz dzieje się za kilkaset lat świat, w którym pomieszczono akcję, jest barbarzyński i pełen tyranii. Uosobieniem tej ostatniej jest Lord Nafaryus, przeciwko któremu rodzi się rebelia zainspirowana przez wybrańca, utalentowanego wokalistę i gitarzystę, Gabriela. I to właśnie rywalizacja Lorda Nafaryusa i Gabriela staje się najważniejszą osią tej opowieści. A jest jeszcze gdzieś w tym wszystkim zakazana muzyka… Nie jest to naturalnie nic oryginalnego. Nad całością, stworzoną przez Johna Petrucciego, unosi się duch inspiracji Grą o Tron, Gwiezdnymi wojnami, czy Władcą Pierścieni. Muzycy jednak systematycznie rozkręcają marketingową machinę - album promuje specjalna strona internetowa, niebawem pojawi się też gra komputerowa oparta na tej historii.
Czas na dźwięki, bo to one mimo wszystko są kluczowe. Jest ich mnóstwo – 34 tematy i ponad 130 minut muzyki zapisane na dwóch dyskach. To zdecydowanie za dużo. Biorąc pod uwagę fakt, na jaką muzyczną formę zdecydowali się artyści, nie udało im się uniknąć dłużyzn. Te zauważalne są przede wszystkim na drugim dysku. Całość ratują na szczęście naprawdę udane melodie, jedne z najlepszych od lat. Praktycznie większość tematów może uchodzić za samodzielne piosenki. Jak przystało na koncept pewne motywy melodyczne ciągle powracają w nieco zmienionej postaci wwiercając się w umysł słuchacza. Przeważająca część kompozycji to balladujące, utrzymane w niezbyt spiesznych tempach utwory, mające wzniosły, pompatyczny i symfoniczny momentami charakter. Na te ostatnie mają ogromny wpływ chór, orkiestra i odpowiadający za symfoniczne aranżacje David Campbell.
Wspominałem już, że niewiele tu metalu. I tak w istocie jest. Bo trudno doszukać się tu w pełni (od początku do końca) ciężkich i metalowych rzeczy. Te oczywiście znajdziemy w The Gift of Music, A Better Life, Lord Nafaryus, Three Days, Ravenskill, A Tempting Offer i A New Beginning na pierwszym dysku, czy w Moment of Betrayal, Heaven's Cove, The Path That Divides, The Walking Shadow, My Last Farewell i Our New World na drugim. Dodatkowo we wspomnianych A New Beginning, The Path That Divides czy My Last Farewell znajdziemy tak charakterystyczne dla nich mocno techniczne, matematyczne wtręty. Mimo wszystko, w całym obrazie płyty giną, jako elementy mniej dominujące. A pojawiają się choćby detale folkowe, jak w zakończonym celtycko The X Aspect, czy w Hymn Of A Thousand Voices. Podobać się też mogą gitarowe, niezwykle stylowe sola Petrucciego w A Better Life, A Savior in the Square, bądź w Chosen. Na plus trzeba też zaliczyć pracę, jaką wykonał sam LaBrie. Wciela się tu wszak wokalnie w role kilu postaci, także kobiet. I wypada przekonująco w każdej z tych ról. Z drugiej strony faktem jest, że więcej ma tu partii bardziej stonowanych, niż karkołomnych górek, w których czasami brzmi kontrowersyjnie.
Cóż, to jak zwykle czas usadowi ten album w ich historii i wszelkich rankingach. Na tę chwilę z pewnością jest to dzieło, w które włożono kawał pracy i które zwraca uwagę rozmachem całego przedsięwzięcia. Nie wiem jednak jak cały, ponad dwugodzinny materiał obroni się podczas koncertów. Obawiam się, że fani kochający Drimów mniej pokornych, siejących ze sceny gitarowe iskry, mogą czuć lekki koncertowy niedosyt. Pożyjemy, zobaczymy. Szkoda tylko, że nie w Polsce…