Grejfrutowy księżyc w sobotnią noc – odcinek 12.
Na początek słowo wyjaśnienia. Trochę tych cykli było i jakoś w pewnym momencie zawisły w próżni – głównie z braku czasu, trochę też braku weny. Ale wracają – do opowieści o Bossie, Waitsie i Hancocku dojdzie jeszcze jeden, na razie roboczo się nazywa „Półkule”. A za jakiś czas poopowiadam też co nieco o trzech muszkieterach.
Na razie kilka słów o kolejnej płycie Waitsa. Dość zwięźle, bo rzecz to w dorobku Toma poboczna, dla najbardziej zagorzałych fanów barda. Waits po trasie podsumowanej albumem i filmem „Big Time” pracował nad nowym albumem i nie tylko, bo nagrywał też ponownie muzykę do filmu – a tymczasem jego dawny menedżer postanowił trochę zarobić na popularności Toma i tak ukazała się płyta „The Early Years Volume One”. Zebrała ona wybór z nagrań demo, jakie Waits zarejestrował jeszcze w roku 1971, na dwa lata przed debiutem.
Dla tych, którzy znali Toma z płyt w rodzaju „Rain Dogs”, album był niewątpliwie sporym zaskoczeniem – prezentował bowiem Waitsa jako artystę folkowego, z lekkimi naleciałościami bluesowymi czy jazzowymi, wyśpiewującego swoje kompozycje z towarzyszeniem gitary bądź fortepianu. Co więcej, wyśpiewującego je czystym, pozbawionej charakterystycznej chrypy głosem… Część utworów – „Ice Cream Man”, „Virginia Avenue”, „Midnight Lullaby”, „LIttle Trip To Heaven” – trafiła potem w nieco zmienionych wersjach na debiutancki album, inne ujrzały światło dzienne dopiero teraz. Chwilami trudno się dziwić, bo część tych kompozycji, choć swój urok mają, to jak na waitsowskie standardy rzeczy niczym się nie wyróżniające, przeciętne („Looks Like I’m Up Shit Creek Again”). Z drugiej strony są tu utwory już zdradzające talent Waitsa; szkoda, że Tom nie odkurzył potem np. „I’m Your Late Night Evening Prostitute”…