Ćwiara minęła!
Jak już wspomniałem, rok 1985 był średnim rokiem dla artystów progrockowych – i bardzo dobrym dla tzw. songwriterów, którzy wydawali przynajmniej przyzwoite płyty. O Mruczusiu i jego „Towarzyszach Broni” już było, Sting był, był Freddie Mercury, Neil Young… No to teraz nie ma pomiłuj – moja osobista płyta nr 1 roku 1985!
…Witaj w najbardziej szalonym, pełnym blichtru, kolorowym, tragicznym, niezwykłym mieście na kuli ziemskiej. Mieście, którego mieszkańcy mówią w sumie 800 różnymi językami. Mieście, które nigdy nie zasypia. Witaj w Nowym Jorku.
Mieście pełnym blasku i poloru, lśniącym niekończącymi się taflami szkła ogromnych budynków. Mieście pięknym, pełnym szczęśliwych, spełnionych ludzi. Ale wystarczy zapuścić się głębiej pomiędzy ulice, zejść z utartych szlaków, wejść pomiędzy niskie budynki z czerwonej cegły. I zatrzymać się na pewien czas, przyjrzeć się ludziom. I wtedy zobaczysz ich. Tych, którym się nie udało, którzy wylądowali gdzieś na poboczu głównego nurtu, którzy są teraz niczym mokre psy po deszczu, które zgubiły swój zapach, zupełnie zagubione w plątaninie ulic i zaułków. Zobaczysz zupełnie inny Nowy Jork. Ponure, nędzne uliczki, oświetlane wiszącym gdzieś na niebie księżycem koloru grejpfruta, któremu towarzyszy jakaś pojedyncza gwiazdka, jak stara choinkowa żaróweczka zawieszona na drucie podczepionym do nieboskłonu.
To właśnie o nich jest ta płyta. Brzmiąca niesamowicie, w sposób bardzo organiczny, choć nietypowy, inny. Żadnych syntezatorów, sampli, technicznych sztuczek. Same dźwięki, które można – słowami samego twórcy – samodzielnie dogonić, zabić, obedrzeć ze skóry i upiec nad ogniskiem. Chcę potężnego dźwięku perkusji? Żadnych japońskich pudełeczek. Idę do łazienki (bo tam akustyka najlepsza), biorę ciężką dechę i napieprzam w starą komodę, albo w drewnianą futrynę. Aż uzyskam taki dźwięk, jaki słyszę w głowie. Zespół nie ćwiczy nowych utworów przed nagraniem. Ma im wystarczyć, że maestro zagra surową wersję utworu na starym akustyku. Tych utworów trochę jest, aż dziewiętnaście. Wszystkie nagrane podczas dwóch jesiennych miesięcy w piwnicy starego domu nieopodal East River. W piwnicy, gdzie ciszę zakłóca jedynie szmer wody w rurach co jakiś czas. Do tego, żeby jeszcze lepiej wprowadzić muzyków we właściwy klimat – nagrywane na prosty magnetofon dźwięki otoczenia. Zresztą sam zespół jest nietypowy. Awangardowy gitarzysta Marc Ribot. Bluesowy basista Larry Taylor. Na prawach gości jazzowy kontrabasista Greg Cohen, Keith Richards, Robert Quine – współpracownik Lou Reeda, John Lurie, Chris Spedding, Tony Levin…
Muzycznie – jest dość typowo dla Waitsa. Korzenny, archetypowy rock, surowy, pierwotny blues, jazz, nowoorleańskie granie, musicalowe ballady Kurta Weilla łączą się w szalony teatr absurdu, obłąkany, groteskowy spektakl. W którym jest miejsce na – na swój sposób oczywiście – chwytliwą, melodyjną piosenkę („Downtown Train” – za parę lat Rod Stewart zrobi z tego przebój), jest miejsce na groteskową polkę („Cemetery Polka”), na nowoorleańskie w klimacie granie („Tango ‘Till They’re Sore”), na elementy gospel („Anywhere I Lay My Head”) czy country („Blind Love”). Ta muzyka jest jak Nowy Jork – w swojej multikulturalności bardzo spójna, wielobarwna, szalona. Jak żadna inna opisuje codzienne losy życiowych wykolejeńców gdzieś wśród nędznych ulic tego innego Wielkiego Jabłka. I jak niewiele innych płyt – potrafi wciągnąć bez reszty. Więc daj sobie już spokój z czytaniem tego tekstu, szkoda czasu. Nastaw magnetofon, adapter, CD, co tam masz – i wciśnij start, niech gra…