To nie będzie przesadnie długa recenzja, bo i sam album niedługi. Ledwie osiem kompozycji wpisanych w 26 minut muzyki. Recenzja, którą zacznę od prywaty - sentymentalnego spojrzenia wstecz. Bo nie ma w Polsce artysty, który by tak skutecznie przywoływał we mnie moją muzyczną młodość. Czasy, w których słuchałem choćby Romantyków Muzyki Rockowej Tomka Beksińskiego a kasety wypełnione były zapisami nagrań Clan Of Xymox, Ultravox, Depeche Mode, The Sisters Of Mercy, Soft Cell, Duran Duran, czy Human League. Dość celowo wymieszałem nazwy tych artystów, bo wszystkie ważne wówczas dźwięki wyskakiwały spontanicznie z takich szuflad jak new romatic, rock gotycki, dark wave, czy synth pop. Później opuściłem ten świat, choć może zręczniej byłoby napisać, pokochałem nieco inny…

Po cóż ja to piszę? Nie po to, żeby wskazywać i podpowiadać, jakich brzmień odbiorca tej płyty może się spodziewać (bo w przypadku niektórych powyższych wykonawców to zupełnie inna bajka). Bardziej po to, żeby powiedzieć, iż trwające już kawał czasu artystyczne życie Andrzeja Turaja swoje korzenie ma właśnie w latach (głównie osiemdziesiątych), w których powyższe brzmienia święciły triumfy. Dziś dla Turaja to wszystko jest bazą, na której buduje swoje muzyczne DNA i zapisuje je w swoim języku. Nie mam zatem zamiaru epatować tu konkretnymi porównaniami i podpowiadać coś słuchaczowi. Te znajdzie sobie być może sam. Pozostawię słowa o bardziej ogólnym wyrazie i emocjach, które mi towarzyszą.

Przede wszystkim mam wrażenie, że pod względem muzycznym, to chyba najbardziej pozytywna, nośna, przebojowa i atrakcyjna płyta w jego dyskografii. I nie mam tu na myśli tylko jego solowych dokonań ale i te z God's Own Medicine i Hidden By Ivy. Jeszcze raz podkreślę – pod „muzycznym względem”, wszak jeszcze są liryki, o których sam Turaj napisał, że są zrodzone z rozmyślań nad szeroko pojętą stratą – przyjaźni, młodości, miejsc, chwil, a czasem także samego siebie. Z drugiej strony, jest w tych tekstach mnóstwo optymizmu i nadziei. Podoba mi się w nich takie osobiste i sentymentalne odnoszenie się do swojej przeszłości, jak konkretne daty w Box, ważni artyści w All My Friends Are Gone  (Peter Murphy, Steve Rothery,  Peter Steele, David Bowie, czy wreszcie - jak sądzę - Nick Cave z nawiązaniem do piosenki  I Let Love In). Czasami ujmuje mnie po prostu zwykła poetyka tekstów, których fragmenty, w połączeniu z muzyką, brzmią jakoś melancholijnie. Jak w refrenie tytułowego Season Of Loss: miłość uczy nas poprzez złamane serca, upadamy tam, gdzie nie ma powrotu, jak śnieg, znikamy w słońcu, niesieni falami oceanu.

A sama muzyka? Melodyczny, ale i – nie bójmy się tego powiedzieć – komercyjny potencjał niosą już otwierające całość Mr. BIG i Box. Ten drugi – istna petarda, przy której trudno stać w miejscu – ma taką lekkość, którą niegdyś udało się stworzyć Depeszom w Everything Counts. Halo z kolei to perfekcyjna ballada z przecudnym refrenem There's nothing more that I can say, There's nothing more to say again…, który chce się nucić i nucić. Obiecałem niezbyt dużą rozwlekłość tekstu, zatem daruję sobie wypisy na temat wszystkich utworów, mimo to zapewniam, że każdy z nich intryguje w nie mniejszym stopniu, niż te wyżej wymienione. Zatrzymam się jednak na dopinającym całość króciutkim, niespełna dwuminutowym, River Banks – utworze jakby wyjętym z albumu jakiegoś amerykańskiego barda. Kompozycji z zupełnie innego muzycznego adresu.  

Polecam głównie miłośnikom inteligentnego, świetnie zaaranżowanego oraz przebojowego new romantic i synth popu, dopieszczonego wszak brzmieniowo na miarę XXI wieku. Choć nie tylko im.