Piątek z Bossem – odcinek 8.
Bruce Springsteen od początku kariery był znany jako prawdziwe koncertowe zwierzę: wspólnie z E Street Band dawał długie, ponad trzygodzinne występy, oprócz utworów znanych z płyt sięgając do klasyki amerykańskiej muzyki popularnej i do własnych archiwów (a w przypadku każdej płyty pojawiała się długa lista odrzuconych utworów). Nic więc dziwnego, że coraz liczniejsza grupa fanów Bossa czekała niecierpliwie na pojawienie się albumu koncertowego Bruce’a. Przyszło im poczekać ponad dekadę, bo album takowy ukazał się dopiero w listopadzie 1986. Za to długie oczekiwanie było sowicie wynagrodzone: pięć czarnych krążków (lub trzy srebrne) zawierało ponad trzy i pół godziny muzyki, powybieranej z różnych koncertów zarejestrowanych między październikiem 1975 a wrześniem 1985…
Co mamy na „Live 1975-85”? Ano, przede wszystkim śmietankę: i “4th Of July Asbury Park”, i „Rosalitę”, i wybór z „Darkness…” – utwór tytułowy, „Adam Raised A Cain”, „Racing In The Street”, „Badlands” i „Promised Land”, co nieco z „Born To Run” – też utwór tytułowy, do tego „Thunder Road” jako porywające otwarcie, „Tenth Avenue Freeze Out” i „Backstreets”; jest tyleż przejmujący, co piękny „The River”, „Reason To Believe” z „Nebraski” i solidna reprezentacja „Born In The U.S.A.”. Do tego co nieco ciekawostek: autorska wersja „Because The Night”, przeróbki „War” (znane z wykonania choćby Edwina Starra czy pamiętnego występu Sinead O’Connor na tzw. Bobfeście), „Raise Your Hand” Steve’a Croppera czy legendarnego „This Land Is Your Land”, kilka Bossowskich odrzutów (“Paradise By The C”, “Fire”, “Seeds”)… No i grand finale w postaci porywającej wersji “Jersey Girl”.
Repertuar to jedno, drugie – to wykonanie. Niezależnie od roku, E Street Band wypadają porywająco: kiedy trzeba, dodają ognia do pieca („Badlands”, „Because The Night” czy „Cover Me”!), kiedy trzeba, jest spokojnie, nostalgicznie („Racing In The Street”), zawsze – frapująco: muzyków na scenie jest sporo, ale jest między nimi kapitalne porozumienie, „Profesor” Bittan i Federici świetnie uzupełniają się za klawiaturami, zostawiając jeszcze miejsce na popisy gitarzystów i saksofon Clemonsa, nie ma wchodzenia sobie w drogę, wszystko pracuje jak świetnie funkcjonująca maszyneria. A sam Boss… Oprócz dowodzenia całą czeredką, bierze też na siebie konferansjerkę (świetny przykład: długo opowiada publiczności o utworze „The River”, dzięki czemu rozrósł się on na żywo z pięciu do dziesięciu minut). To porywające, czadowe wykonanie czasami przykrywa pewne niedostatki samych kompozycji (wszak słuchając niektórych wcześniej niepublikowanych kompozycji Bossa, trudno się dziwić, że ostatecznie nie trafiły one na płyty studyjne).
„Live 1975-85” to nie tylko kapitalny portret Bossa na scenie. To także świetny przekrój przez pierwsze paręnaście lat twórczości Springsteena, reprezentujący chyba wszystkie motywy, jakie w utworach Bruce’a się pojawiały: od wycieczek przez robotnicze ulice Nowego Jorku i New Jersey, przez próbę ucieczki w przestrzenie niekończących się dróg Stanów Zjednoczonych, ponure opowieści z życia niebieskich kołnierzyków aż do światełka nadziei, jakie pojawiło się na „Born In The U.S.A.”. A przy tym to płyta niesamowicie wciągająca słuchacza: trzyipółgodzinny zestaw koncertowy, który ani na chwilę nie nuży, nie męczy odbiorcy – było nie było – niebagatelnymi rozmiarami? Takie coś zdarza się tylko wielkim. Jedna z koncertowych płyt wszechczasów.