Tym razem cztery lata kazali czekać na swój nowy studyjny album panowie z Areny. Wraz z wydanym w 2011 roku The Seventh Degree Of Separation otworzyli kolejny rozdział w swojej historii. Z nowym wokalistą oraz odmiennym, bardziej piosenkowym i… przebojowym wręcz obliczem. The Unquiet Sky to jego następna odsłona. Wydaje się, że Brytyjczycy zareagowali na płynące ze strony starych fanów utyskiwania na prostszą formę i postanowili powrócić do swoich korzeni tworząc płytę ambitniejszą od poprzedniczki, bardziej złożoną i z pewnością wymagającą więcej czasu na dotarcie do niej.
Choćby dlatego, że to koncept. Dosyć mroczny, rzutujący także na ciemniejszą barwę muzyki. Tym razem Nolan postanowił zbudować teksty w oparciu o opowiadanie, słynącego z opowieści o duchach, M.R. Jamesa Casting The Runes (w Polsce pod tytułem Magiczne runy) oraz jego adaptację filmową Noc Demona.
Jednym słowem ponownie wchodzimy w czasy wiktoriańskie, w których tak bardzo lubi ostatnio – za sprawą rock oper She i Alchemy – przebywać Clive Nolan. Zresztą w nowej muzyce Areny, być może także za sprawą wokalu Paula Manziego, zaangażowanego wszak w Alchemy, czuć trochę tej teatralności, emfazy i operowej wzniosłości. Wystarczy posłuchać otwierającego całość The Demon Strikes, czy The Bishop Of Lufford. Płyta z pewnością nie jest materiałem równym, przykuwającym uwagę od pierwszej do ostatniej minuty. Nie uderza natychmiast chwytliwymi melodiami, jak to było w przypadku The Seventh Degree Of Separation, choć jest na niej kilka fantastycznych tematów, które rzutują na siłę kompozycji. Trzeba jednak dać im szansę i okazać więcej cierpliwości.
Fajny jest początek. The Demon Strikes to jedna z najzgrabniejszych ich rzeczy w ostatnich latach i nie dziwię się, że numer ten wybrali na promocję krążka. Ma rockowy pazur, przebojową nośność i symfoniczny wręcz patos podkręcony wokalem Manziego. Dobrze studzi te początkowe emocje kolejny How Did it Come to This? – tak naprawdę ballada z ładnym gitarowym solo Mitchella. Zresztą muzycy dosyć umiejętnie skonstruowali album przeplatając intensywne fragmenty z tymi o bardziej spokojnym charakterze. Bo po How Did it Come to This? mamy mocny The Bishop Of Lufford, a zaraz po nim stonowany, nastrojowy drobiazg Oblivious To The Night. A po chwilami korzystającym z konwencji reggae No Chance Encounter następuje ilustracyjny i krótki Markings On A Parchment. Generalnie pierwsze cztery numery, wpisane w blisko dwadzieścia minut, podnoszą ocenę krążka. Bo potem jest trochę nijakości. Nieprzekonujący wspomniany No Chance Encounter, nudnawy What Happened Before, czy krótkie Returning The Curse (ratują go ciekawe formy Nolana) i oparty początkowo na akustyku, balladowy Unexpected Dawn. Świetnie natomiast bronią się tytułowy The Unquiet Sky (kolejny dobry temat melodyczny), połamany rytmicznie i z kolejnymi solowymi popisami Nolana Time Runs Out (chwilami pachnie on Contagion) oraz najdłuższy w zestawie Traveller Beware, w którym dosyć mocne (by nie powiedzieć toporne) łojenie Pointera w połączeniu z klawiszowymi tłami nadaje numerowi pewnej energii w sam raz na finał krążka. Miłośnicy solowych tyrad Mitchella mogą czuć się troszkę zaskoczeni. Może nie dlatego, że jest ich mniej, ale z pewnością są bardziej zwięzłe i treściwe, niekiedy też zachowują charakterystyczną dla niego ciepłą melodykę (How Did it Come to This?).
To na pewno nie jest ich najlepszy album, ale poziom trzyma, tym bardziej, że po pewnej odmienności, jaką wnosił poprzedni krążek, panowie wrócili do materii, na której się dobrze znają i potrafią ją wyrazić muzyką.