„A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój”
A po „Nostradamusie” – „Redeemer of Souls”.
Nie ma co stawiać krzyżyka na zespole, któremu nie wyjdzie jedna płyta. Koszmarnego „Nostradamusa” jakoś przecierpiałem, ale nie spodziewałem, że w przyszłości będzie lepiej, bo przyszłości miało nie być. Z zespołu dochodziły wieści, że powoli zamykają kramik i wybierają się na emeryturę, nawet trasa pożegnalna była. Ale jakoś pomysły z przejściem na garnuszek ichniego ZUS-u im przeszły i jak na razie dalej kontynuują karierę.
Pomny mało przyjemnych doświadczeń z „Nostradamusem”, nie nastawiałem się na zbyt wiele. A dostałem naprawdę dużo. Na początku trochę się ta płyta u mnie przeleżała – posłuchałem pierwszych czterech – pięciu utworów, do tego jeszcze tak jednym uchem, stwierdziłem, że są w porządku i krążek powędrował na półkę-poczekalnię. Jakiś czas potem posłuchałem tego w całości, dokładnie i pierwsze, pozytywne wrażenia się potwierdziły. A nawet więcej. Panowie sobie przypomnieli, że metal to gitarowe riffy i dudnienie sekcji, a nie orkiestry i chóry. Patos – oczywiście jest, ale to ten dobry, metalowy patos, którego u Judaszy trochę zawsze się znalazło – wiecie, taki średni, marszowy rytm, sekcja pracuje równo jak kafar w kuźni i odpowiednio patetyczny wokal Halforda – tutaj mamy na przykład tytułowy, „March of The Damned”, „Halls of Valhalla”. Z innej beczki jest „Crossfire” z zawiesistym bluesowym riffem – rzecz niezbyt często spotykana na płytach Judas Priest, a też bardzo dobra – chyba jeden z lepszych utworów z „Wybawcy dusz”. Co do lepszy – gorszy – no to gorszych nie ma, są tylko bardzo dobre i dobre, a tych ostatnich to niewiele. Zwykle przy rockowych płytach trwających więc ej niż trzy kwadranse jest tak – fajnie, ale trochę za długo, można by wyrzucić dwa – trzy numery. „Redeemer…” trwa ponad godzinę i ja bym z niego nic nie ruszał. A na koniec zaskoczenie – podwójne. Bo ballada, a do tego naprawdę dobra! Taka idealna pod zapalniczki i do chóralnego śpiewania na koncertach, jak na przykład „United”.
Tym razem Judasze stanęli na wysokości zadania i przygotowali godzinę rasowego, klasycznego metalu naprawdę najwyższej próby. Zagrane, nagrane, wyprodukowane dokładnie tak, jak powinien być zrobiony taki album. Od pierwszego riffu wiemy czego słuchamy i dlaczego coś takiego lubimy.
Świetna płyta!
PS. Jest też dostępna wersja dwupłytowa, a na bonusowym krążku jest pięć utworów, trochę odstających tematycznie i stylistycznie od tych z właściwego albumu – jednak bardzo warto i dlatego jeżeli kupować to tylko takie wydanie.