Dokształt koncertowy – semestr trzeci. Wykład trzynasty.
Znowu mam przyjemność recenzować płytę z koncertu, który widziałem, a ściślej z trasy, z której koncert widziałem. Ten w Lyonie odbył się pod koniec lipca, a Ferry do Polski zawitał na początku września. W Polsce było 21 utworów, jeden mniej niż w Lyonie, nie było „What Goes on”, „Sign of The Times”, „Hold on I’m Coming” i „All Along The Watchtower”. Zamiast tego mogliśmy usłyszeć „Kiss & Tell”, „Editions of You” i „Smoke Gets In Your Eyes” – chociaż byliśmy o jeden utwór do tyłu, była to jednak moim zdaniem korzystna wymiana, szczególne ucieszyło mnie „Editions of You”.
Mimo, że to nie ten sam koncert, ale miło było sobie przypomnieć to wydarzenie, szczególnie, że repertuar był bardzo podobny. Wrzuciłem płytę do odtwarzacza i po raz kolejny wyszła przewaga żywej muzyki na „konserwową”. To co w Kongresowej wypadło rewelacyjnie, we Francji najwyżej bardzo dobrze. Czy to wynikało z tego, że to tylko blaszka z muzyką, no i co, że nawet i z obrazkami, czy po prostu koncert w Warszawie był lepszy? Wydaje mi się, że jednak to drugie. Przy bardzo entuzjastycznej reakcji polskiej publiczności na to, co działo się na scenie, Francuzi zachowywali się delikatnie mówiąc, bardzo powściągliwie. Nie było tego sprzężenia zwrotnego między muzykami a widzami. Zespół zagrał co swoje, profesjonalnie, na najwyższym poziomie, ale do pełni szczęścia czegoś zabrakło. Wydaje się, że powód mógł być jeden i to bardzo prozaiczny – pogoda. Koncert odbywał się na świeżym powietrzu, w starym, rzymskim jeszcze amfiteatrze, a niestety padało. Do tego zbyt ciepło też pewnie nie było, jeżeli Ferry przez cały koncert miał na szyi szalik. Lekko podmoczona publiczność, lekko zziębnięty zespół, to nie ma co mówić o zbyt gorącej atmosferze koncertu. Ale jak już wspomniałem wcześniej – Ferry i jego zespół to profesjonaliści, nawet przy niezbyt żywo reagującej publiczności zagrali bardzo dobry koncert. Na tyle dobry, że można było to spokojnie wydać na płycie, a różnicę zauważą tylko ci, którzy widzieli artystów w jeszcze lepszej formie. A niewątpliwie w Warszawie tak było. Bardzo dobrze pamiętam, jak ciepło żegnał się Ferry z publicznością i nie było w tym nic z jego charakterystycznej pozy zblazowanego światowca – facet się normalnie cieszył.
Moja ocena „Live In Lyon” na pewno jest skażona tym, że widziałem i słyszałem Ferry’ego na własne oczy i uszy, i moim zdaniem w lepszej formie, ale jest to naprawdę bardzo fajne wydawnictwo. Kilka oczywistych oczywistości typu „Avalon” i „Jealous Guy”, ale też sporo niespodzianek, typu „If There Is Something”. Wszystkie utwory były zagrane bardzo dobrze, szczególnie te, które już wspomniałem, do tego „Tara”, „Live Is A Drug”, czy „Let’s Stick Together”. Nawet w „Jealous Guy” Ferry gwizdał mniej fałszywie niż w Warszawie. Sam repertuar mniej więcej pół na pół Ferry solo i Roxy Music, do tego ten skład najbardziej przypomina Roxys i dlatego to wydawnictwo i trasa była trochę na otarcie łez dla wszystkich sierot po Roxy Music, którzy od wielu lat czekają na jakieś wieści o zespole. Na razie musi im wystarczyć „Live In Lyon”. I nie powinni narzekać, nawet ja nie narzekam. To, że uważam warszawski koncert za lepszy niż te w Lyonie, to pikuś. Nie wszyscy byli w Kongresowej. Tym, co nie byli, „Live In Lyon” na pewno się spodoba. Tym co byli, pewnie też, może nie tak bardzo. Mnie się spodobał. Mimo wszystko.
Osiem gwiazdek – bez żadnych wątpliwości.
I pytania: