Pamiętają Państwo zespół Roxy Music? Na początku lat ’70 założyło go dwóch niezwykłych gentelmenów: Bryan Ferry, który w roli wokalisty pozostał w nim do końca oraz jeden z najzdolniejszych producentów Brian Eno, który po niespełna dwóch latach działalności opuścił grupę. W 1983, rok po nagraniu zacnego albumu „Avalon” zespół się rozpadł, a jego członkowie, podobnie jak wcześniej m.in. Eno skupili się już tylko i wyłącznie na swoich solowych przedsięwzięciach. Ciekawym zbiegiem okoliczności właśnie w październiku ubiegłego roku zostały wydane kolejne solowe albumy Eno („Small Craft on a Milk Sea”, Warp) i właśnie „Olymipa” (Virgin Records) Ferry’ego.
Słowo wstępu o płycie. W śród wcześniejszych solowych dokonań tego artysty zdarzały się albumu lepsze i trochę gorsze. Do najlepszych można na pewno zaliczyć „Boys and Girls” (1985), „Bête Noire” (1987) i „As Time Goes By” (1999), który zawierał stare przeboje w nowych, trochę jazzowych aranżacjach. W następnej dekadzie nagrał jeszcze dwa przyzwoite albumy i zamilkł na ponad trzy lata. Teraz powrócił z nowym i świeżym materiałem. Pierwsze wrażenia po przesłuchaniu miałem trochę skrajne. Z jednej strony płyta nie wnosi niczego nowego, ale biorąc pod uwagę te kryteria, to poza Roxy Music Ferry nigdy nie rzucał aż tak na kolana (poza „Boys and Girls”). Po prostu trzymał swój (zazwyczaj wysoki) poziom i styl. Z tą płytą jest podobnie, chociaż mam mieszane uczucia, bo „Olympia” to coś więcej niż po prostu dobra płyta. Sporo tutaj świeżych brzmień, jak na przykład w moim ulubionym utworze „Shameless”. Ale znajdują się także wspaniałe kontrasty chociażby wyciszony i poruszający „Song To The Siren”. Produkcja muzyczna całości jest bardzo wysmakowana, głos Ferry’ego jakby się nie zmieniał i do tego otrzymujemy naprawdę dobre teksty.
Większość kompozycji autor współtworzył z Davidem A. Stewartem, czyli drugą połową duetu Eurythmics. Ale takich gości jest tutaj więcej, m.in. gitarzysta Roxy Music Phil Manzanera, Steve Winwood („No Face, No Name, No Number”) oraz reprezentanci młodszego pokolenia: Scissor Sisters i Andy Cato z elektronicznego projektu Groove Armada. To właśnie temu ostatniemu zawdzięczamy wspaniałe, zapadające w pamięć dźwięki „Shameless”. Co ciekawe ten sam utwór, ale w nieco zmienionej formie pojawił się na ostatniej płycie tego duetu – „Black Light”, wydanej w styczniu tego roku. Jednakże wersja z „Olympii” w moim mniemaniu bije poprzedniczkę na głowę.
„Olympia” to dziesięć inteligentnych i świetnie skrojonych piosenek zmieszczonych w pięćdziesięciu minutach. Tylko tyle i aż tyle. Idealna płyta popowa. Dobrego, ale naprawdę dobrego, mocnego popu nigdy nie jest za wiele, zwłaszcza w ostatnich latach, bo wbrew pozorom powstaje dużo zwyczajnego chłamu. Nieprzekonanych odsyłam do radia, gdzie można (podobno) czasem usłyszeć singiel – „You Can Dance”, utwór otwierający album. Ale nie potwierdzam, bo radia w zasadzie przestałem słuchać kilka lat temu.
Jeszcze na koniec słowo o edycjach. Ich są bodajże cztery: pierwsza – wersja podstawowa z jedną płytą, druga wersja, poszerzona o dysk DVD zawierający film „The Making Of Olympia” i teledysk do „You Can Dance”, trzecia wersja to „deluxe limited”: w dużym i pięknym opakowaniu otrzymujemy zestaw z wersji numer dwa (CD+CVD) wzbogacony o kolejny bonusowy dysk CD z remiksami, wersjami instrumentalnymi itd. I po czwarte – wersja na winylu. Czego chcieć więcej? Chyba tylko takich płyt.