ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Bowie, David ─ The Man Who Sold The World w serwisie ArtRock.pl

Bowie, David — The Man Who Sold The World

 
wydawnictwo: Philips 1971
 
Side one
1. "The Width of a Circle" 8:05
2. "All the Madmen" 5:38
3. "Black Country Rock" 3:32
4. "After All" 3:52
Side two
5. "Running Gun Blues" 3:11
6. "Saviour Machine" 4:25
7. "She Shook Me Cold" 4:13
8. "The Man Who Sold the World" 3:55
9. "The Supermen" 3:38
 
Całkowity czas: 40:37
skład:
David Bowie – vocals, guitar, Stylophone, organ; Mick Ronson – guitar, vocals; Tony Visconti – bass guitar, piano, guitar, producer; Mick Woodmansey – drums, percussion; Ralph Mace – Moog synthesiser; Ken Scott – engineer
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,1
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,2
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,3
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,3
Arcydzieło.
,3

Łącznie 12, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
21.05.2014
(Recenzent)

Bowie, David — The Man Who Sold The World

 

Ostatnio popularni są faceci w sukienkach. My na artrocku nie chcemy zostać w tyle i u nas też będzie o facecie w sukience. Tyle, że my artrock jesteśmy poważnym (powiedzmy…) portalem rockowym i jeżeli ma to być facet w sukience, to ma sobą coś reprezentować, a nie tylko mieć brodę.

 Tyle, że tego Bowiego w sukience nie każdy mógł od razu zobaczyć. A przez to, że co kraj, to inna okładka. W Usiech to było coś w rodzaju komiksu, w Niemczech – coś bliżej nieokreślonego. Tylko w Wielkiej  Brytanii ewentualni nabywcy mogli podziwiać artystę wyciągniętego na kanapie w niedbałej pozie i ubranego w kolorową sukienkę od Michaela Fisha – i co ważne, i co trzeba zaznaczyć – w męską sukienkę, bo taka miała być w założeniach. Ale jakoś się ta moda niezbyt przyjęła. Jeszcze tylko Jagger wystąpił w podobnej kreacji podczas słynnego koncertu w Hyde Parku. Tyle, że on jeszcze założył do tego spodnie, a Bowie nie, tylko wysokie buty i beret. Nie da się ukryć, że całość wypadła dość mocno prowokująco – jak na tamte czasy – na pewno. Homoseksualny podtekst jest tu dość wyraźny. A co ciekawe, kwestia ewentualnych takich skłonności Bowiego to takie jedno wielkie niedomówienie. Paul Trynka w biografii „Starman – Człowiek, który spadł na Ziemię”” pisze, że David lubił błyszczeć, brylować, być w centrum uwagi, a kto był jego admiratorem – to już była sprawa drugorzędna i że poważniejszych przygód z innymi z innymi facetami nie miał. Były menago Davida, Ken Pitt – zadeklarowany homoseksualista, u którego David jakiś czas pomieszkiwał, indagowany na ten temat, powiedział – „Czy David jest Gejem? Naprawdę nie wiem”. Iggy Pop wspominając okres, kiedy obaj mieszkali w Berlinie, w jednej kamienicy, z zazdrością wzdycha – „Jakie  dziewczyny go tam odwiedzały…”.  Co prawda Angie Bowie, była żona artysty, rozpowiadała wszem i wobec, że nakryła swojego męża i Mick Jaggera w jednym łóżku, ale ci co znają samą Angie uważają, że jej wiarygodność nie powala i to co ona mówi należy brać w bardzo duży nawias. Czyli jak to naprawdę było, wie  sam zainteresowany. No i to tyle na temat sukienek – przynajmniej Bowiego.

 David Bowie po niezbyt zachęcającym debiucie, dość szybko zaczął sobą coś reprezentować, chociaż na odpowiednie uznanie publiczności musiał czekać ładnych kilka lat. „The Man Who Sold The World” był jego trzecim, a w pewnym sensie drugim albumem, bo do debiutanckiego „David Bowie” z 1967 artysta nie bardzo się przyznaje, a za swój właściwy początek kariery uważa krążek również zatytułowany „David Bowie” z 1969, bardziej znany jako „Space Oddity”. Jednak dopiero na „The Man…” Bowie jest „tym” Bowiem. Chociaż nie do końca to jego zasługa. Chyba najbardziej Micka Ronsona. Dzięki niemu i jego charakterystycznej grze na gitarze ta płyta brzmi już jak Spidersi. To już jest ten Bowie, który spadł na ziemię, a potem ją podbił. Jeden z muzyków  z zespołu Bowiego wynalazł Ronsona w jakiejś  szkole, kiedy zniechęcony do muzycznego biznesu pracował tam w charakterze ciecia (kiedy Johny Cambridge go spotkał, akurat zajmował się pielęgnowaniem murawy na boisku przyszkolnym). Mick początkowo nie miał ochoty na powrót do grania, ale w końcu się zgodził i w lutym 1970 dołączył do zespołu. Drugim bardzo ważnym członkiem tego zespołu był Tony Visconti, amerykański producent i basista. Właściwie to oni nadali ostateczny kształt „The Man…”. Sam Bowie nie był ponoć specjalnie zaangażowany w powstawanie tego albumu – przychodził, rzucał jakieś pomysły Viscontiemu i Ronsonowi, a dopiero oni nadawali im  konkretniejsze kształty. Sesja nagraniowa trwała krótko, miesiąc, w jednym ciurku, co też miało znaczenie, bo powstał album spójny stylistycznie, jednoznaczny w swej artystycznej wymowie. Chociaż zawartość jest wcale różnorodna. Na pewno największym zaskoczeniem może być „The Width of A Circle” – długi, zgiełkliwy, gitarowy numer, gdzieś tam pewnie inspirowany przez The Velvet Underground, nie wiem, czy nie najlepszy na płycie – zaprzeczenie tego, czego można byłoby się spodziewać po facecie, który nagrał natchnioną balladę „Space Oddity”. Melodyjny, ale też i drapieżny, dzięki gitarowym zagrywkom Ronsona „All The Madmen”, kolejny rocker – „Black Country Rock”, no i rewelacyjny utwór tytułowy, z charakterystycznym wstępem. Nie znam oryginalnej wersji tego albumu,  tej wydanej na winylu w 1971 roku, mam tylko remastera z 1999 roku i nie wiem, jak to tam wtedy brzmiało. Ale wydaje się, że Visconti tam dobrze popracował w studiu – z jednej strony jest to zdecydowanie rockowy album. Miejscami szorstki i drapieżny, ale kiedy trzeba, potrafiono pokombinować przy aranżacjach, nadając niektórym fragmentom nieco folkowo-psychodeliczny charakter.  Na pewno też można powiedzieć, że jest to pierwsza wielka płyta Bowiego.

 Tyle tylko, że specjalnie doceniona nie została. W pewnym sensie – nic dziwnego, wielkiego potencjału komercyjnego nie miała, do puszczania w radiu nadawał się właściwie tylko utwór tytułowy, ale akurat nie wydano tego na singlu. W ogóle  „The Man…” nie promował żaden singiel. Jedynie w USA wydano na małej płytce „All The Madmen”, ale tylko jako promosa dla radiowych DJ-ów. Poza tym w związku z różnymi zawirowaniami w Philipsie, który miał to wydać, skończony album przeleżał się na półce dobrych kilka miesięcy – w Ameryce ukazał się w listopadzie 1970 roku i (tam wydał go Mercury, które Bowiego traktowało poważniej), a w Wielkiej Brytanii jeszcze później, bo w kwietniu 1971 – rok po nagraniu! I jak się można było domyśleć – szału nie zrobił. Przy okazji Bowie rozstał się  Philipsem i został bez kontraktu płytowego, a jego kariera pod pewnymi względami znalazła się na zakręcie. Sukces „Space Oddity” powoli odchodził w zapomnienie, a kolejne single padały jak muchy. Jednak chociaż szeroka publiczność jakoś specjalnie go nie doceniała, to miał on swoich zwolenników w branży muzycznej i zawsze znalazł się jakiś frajer, który był gotowy podpisać z nim płytowy kontrakt. Tym razem „frajerami” było RCA, które zabukowało u artysty trzy płyty – dla przypomnienia – „Hunky Dory”, „Ziggy Stardust” i „Alladin Sane”. Wydaje mi się, że chyba nie zrobili złego interesu.

 Jak się bardzo łatwo można domyślić inspiracją do napisania niniejszej recenzji była/jest ogólnoeuropejska rozpizducha pod tytułem nasze hoże dziewoje kontra austriacka ciota z brodą. Obecnie dyskusja weszła na taki poziom paranoi i absurdu, że aż grzech nie dorzucić swoich trzech groszy.

 Po pierwsze – nie lubię, kiedy robi się z dupy ideologię. A dotyczy to obu stron tego „konfliktu” – i tych, których mózgi uszkodziła poprawność polityczna i tych skażonych nacjonal-kato-talibaństwem – zorganizować im ustawkę na maczety, to od razu zrobiłoby się dużo spokojniej. Jedni jadą po Donatanie i Cleo , że seksistowskie, homofobiczne, zaścianek i w ogóle  fuu…(*), drudzy odsądzają od czci i wiary biednego, austriackiego transa, postponując go najgorszymi słowy (mam dziwne wrażenie, że większość tych najbardziej zajadłych krytyków sama chętnie by się w taką sukienkę przebrała i równie chętnie zrobiła Conchicie loda). Przy okazji nie zwracając uwagi na podstawowy aspekt tej całej imprezy – znaczy, że był to festiwal piosenki. A że telewizyjny, to do tego trzeba dołożyć jeszcze jakieś  show, które by przyciągnęło uwagę publiczności. Właśnie – show – znalazłem taką wypowiedź jakiegoś z polskich dziennikarzy, że Conchita Wurst wygrała, bo jej show był najlepszy. Się mocno zdziwiłem – to to był show? Na scenę wyszedł facet w sukience, który zapomniał się ogolić, zaśpiewał, zszedł i to ma być show? Show to zrobili islandzcy punk’n’rollowcy  Pollapunk,  nasi też, ale na pewno nie Austriak. Do tego sama piosenka też wcale nie była za specjalna. Co prawda  jak na wyjątkowo niewygórowany eurowizyjny poziom całkiem, całkiem. Jednak znalazłbym co najmniej z pięć ciekawszych propozycji – chociażby „Not Alone” reprezentanta Azerbejdżanu (naprawdę ładna piosenka, troszkę w stylu francuskiej chanson ), która raczej przepadła w głosowaniu. Być może to samo stałoby się  z „Rise Like A Phoenix”, gdyby Thomas Neuwirth wyszedł na scenę nawet z brodą, ale w garniturze, czy podobnym męskim wdzianku. Ale, jak to, nie bez racji, zauważają krytycy Conchity, kobieta z brodą na jarmarkach zawsze cieszyła się dużym powodzeniem, to dlatego  i tu wygrała. Dokładnie ze względu na swój image.  Źle się stało, że festiwal piosenki wygrał manifest. Z dwóch powodów – bo to jednak był festiwal piosenki i walory artystyczne powinny być na pierwszym miejscu, nawet na takim obciachowisku, jak Eurowizja, a drugie źle, że wygrał, bo to znaczy, że takie manifesty są jeszcze potrzebne. A to znaczy, że nasza tolerancja jest bardzo powierzchowna i werbalna – dalej mniejszości nie mają lekko. I to nie tylko lesby i pedały, też innowiercy, ateiści, kolorowi, kaleki, cudzoziemcy – wszyscy, którzy są inni niż tzw. zdrowy rdzeń społeczeństwa. W gruncie rzeczy jesteśmy inno-fobami i to wyłazi przy każdej możliwej okazji.

 Tak jeszcze na koniec kilka ciekawostek:

 Bowie w sukience od Mr Fisha wystapił nie tylko na płycie, ale też pojechał na tournee promocyjne do USA. Miejscowi nie do końca wiedzieli o co chodzi, bo akurat tam okładka była zupełnie inna, ale David i tak zrobił furorę wśród miejscowego artystycznego towarzystwa.

Tytułowa piosenka z tego albumu była jednak przebojem i to naprawdę dużym, ale nie w wykonaniu autorskim, tylko niejakiej Lulu. Bowie z Ronsonem tego singla wyprodukowali, do tego Ronson grał na gitarze, a Bowie grał na saksie i śpiewał w chórkach. Nie wiem, czy ta wersja nie jest lepsza od oryginalnej?

 (*) – „Słowiańska Krew” to numer buraczany, obciachowy i paździerzowy, ale  wpada w ucho, bo jest inny niż całe tuziny badziewia, które u nas robi za tzw. przeboje. Do tego lekko „podkasany” teledysk. Prowokacja, stylizacja, wykorzystanie pewnych stereotypów, lekki pastisz, a zrobione wszystko z lekkim przymrużeniem oka, tak że jest strawne nawet nieco bardziej wyrobionych odbiorców. A kto próbuje to traktować całkiem sieroznie raczej głupa z siebie robi. Muzycznie – to zupełnie nie moja broszka, ale jako całość – klip, pomysł, promocja – majstersztyk.

 Okładka oczywiście do wydania brytyjskiego – no bo jaka inna?

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.