David Bowie. Zabierałem się za recenzje jego płyt już od jakiegoś czasu. Tak w sumie to z pięć lat. Nie mogąc zdecydować, który z albumów zabrać na warsztat jako pierwszy, odkładałem pracę do szuflady. Wreszcie postanowione. Koniec tego lenistwa – przygodę z Davidem Bowie zaczniemy od wydanego w 1976 roku albumu Station To Station. Na okładce – The Thin White Duke – nowe wcielenie Bowiego, powstałe niejako w kooperacji z powstającym w tym samym czasie filmem The Man Who Fell to Earth Nicolasa Roega, w którym Bowie zagład główną rolę. Samo zdjęcie zresztą pochodzi z wspomnianego filmu.  

Muzycznie Station To Station to dzieło niesamowite. Mimo, iż Bowie przyznał kiedyś, że niewiele pamięta z sesji nagraniowych do tego albumu – wyszło artyście dzieło niezwykłe. Tytułowy, ponad dziesięciominutowy utwór Station to Station, rozpoczynający się odgłosami nadjeżdżającego pociągu to symboliczne nawiązanie do owych problemów, które artystę gnębiły w owym czasie. Od stacji do stacji, albo biorąc to dosłownie „od działki do działki” wtłacza słuchacza w pośpieszny rytm pędzącego życia, w którym trudno znaleźć wytchnienie. Długie nagranie, które właściwie przemyka słuchaczowi tak szybko, że nawet nie zauważa on, iż to już koniec. I gdy nadchodzi monotonny, soulowy Golden Years, dalej czujemy posmak tego amerykańskiego świata blichtru disco w ustach. Jakieś zaśpiewy, jakieś rytmiczne klaskanie, gitara postękująca sobie gdzieś na uboczu – libacja trwa, wolność, kobiety, mężczyźni, alkohol, sex, wszystko to miesza się w tym muzycznym tyglu, atakując oparami narkotycznych wizji artysty. Uff, niesamowity utwór. Jak mantra powtarzany refren zapada w pamięć i za cholerę nie chce z niej wyjść.

Word On A Wing – jeden z moich ulubionych utworów Bowiego. Balladowy początek, utwór toczy się leniwie przed siebie, niczym poranne przebudzenie po upojnej poprzedniej nocy. A potem – ten przejmujący śpiew wokalisty, wsparty delikatnie podkreślającą nastrój gitarą, i fortepianowymi ozdobnikami aż chwyta za serce. Genialna piosenka, mogłaby się tak sączyć i sączyć dla mnie w nieskończoność.

Druga strona czarnej, winylowej płyty (a tak, tak, niniejsza recenzja sponsorowana jest przez oryginalne, winylowe wydanie Station To Station z 1976 roku) zaczyna się od mocno transowego TVC15. Funkowo, z knajpianym pianinem w środku. Nieźle. Całość to jednak tylko przymiarka do finału płyty. Najpierw funkowy Stay, zaczynający się partią gitary, tak bardzo charakterystyczną dla połowy lat siedemdziesiątych. Jest niesamowicie. Zespół mknie do przodu, a David, z tym swoim lodowatym uśmiechem wyśpiewuje tekst, niczym zabójca o stalowych oczach. W połowie utworu przychodzi czas na Carlosa Alomara, który wygrywa na gitarze takie solo gitarowe, że aż chwyta za serce swoją energetycznością.  A gdy ktoś będzie miał okazję posłuchać, co zespół zrobił z tym nagraniem na koncercie (można kupić taki remaster Station To Station z 2 bonusami) – zostanie absolutnie zmiażdżony.

I wreszcie wielki finał! Wild Is The Wing. Absolutna maestria. Za każdym razem, gdy słucham tego utworu, spoglądam tęsknie w stronę gramofonu, licząc w nadziei, że to nagranie będzie trwać i trwać. Gitara akustyczna, spokojna gra sekcji i tęskny śpiew Bowiego o miłości po prostu zamiatają moje serce pod dywan.

P-o-r-y-w-a-j-ą-c-e  nagranie.

I to już tyle. Absolutnie wspaniały i niesamowity album. Polecam.