Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu.

 Cykl o Vangelisie.

 Odcinek drugi.

 Przystępując do nagrywania drugiej płyty Aphrodite’s Child był już zespołem bardzo znanym, żeby nie powiedzieć gwiazdą. No i na nagrywanie kolejnej płyty wybrali się do Wielkiej Brytanii, dokładniej do Londynu, gdzie w markowym studiu Trident miał powstać kolejny album grupy. No i powstał.

 Różnica między pierwszym a drugim krążkiem jest właściwie taka sama jak między okładkami – papuzio kolorowa debiutu i monochromatyczna „It’s Five O’clock”. Tyle mniej więcej ta muzyka straciła uroku. Na pewno pod względem technicznym druga płyta jest lepsza niż debiut –  jest lepiej zaaranżowana i wyprodukowana, ale muzycznie to już zdecydowanie nie to – przede wszystkim jest  nierówna. Tytułowy, obie kobiece ballady – czyli „Marie Jolie” i „Anabella” – to  jest to, czego od Aphrodite’s Child oczekiwaliśmy. Singlowy  „Let Me Love, Let Me Live” też jest w porządku, bitelsowski „Wake up” – całkiem dobrze. Ale „Funky Mary”, czy „Take Your Time” o boleśnie banalnej melodii – zdecydowanie do odstrzału. Pozostałe dwa są raczej nijakie – ani nie przeszkadzają, ani się o nich specjalnie nie pamięta. Inna sprawa, że gdzieś u tych Brytoli grupa straciła sporo ze swego stylu i uroku – ich muzyka stała się po prostu bardziej konwencjonalna, bliższa mainstreamowi.

 Jako całość – nie jest to złe, tylko po prostu gorsze od debiutu. Bywa i tak. Na szczęście jest na tyle dobra, ze i tak warto się z nią poznać i na szczęście nawet te najsłabsze z niej utwory nie są aż tak złe, żeby powodowały jakieś  negatywne skutki dla zdrowia.

 

PS. Różne źródła różnie podają data wydania płyty – czasem 1970, czasem 1969. Wynika to z tego, że płyta ukazała się we Francji pod samo koniec grudnia  1969 roku, a poza nią – nieco później, w styczniu.