ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Aphrodite's Child ─ End of The World w serwisie ArtRock.pl

Aphrodite's Child — End of The World

 
wydawnictwo: Mercury 1968
 
1. End of the World (3:13)
2. Don't Try to Catch a River (3:38)
3. Mister Thomas (2:52)
4. Rain and Tears (3:10)
5. The Grass is No Green (6:05)
6. Valley of Sadness (3:13)
7. You Always Stand in My Way (3:55)
8. The Shepherd and the Moon (3:04)
9. Day of the Fool (5:50)
 
Całkowity czas: 34:43
skład:
- Vangelis Papathanasiou / bass, keyboards; - Demis Roussos / vocals, bass, guitar; - Lucas Sideras / drums, vocals
Claude Chauvet: Additional Vocals on "End Of The World" & "Rain And Tears"
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,1
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,1
Arcydzieło.
,0

Łącznie 2, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
29.04.2014
(Recenzent)

Aphrodite's Child — End of The World

 

Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu.

 Czyli cykl o Vangelisie.

 Odcinek pierwszy.

 Najpierw był  „Pulstar”, który w połowie lat siedemdziesiątych był sporym przebojem i często można było go  w radiu usłyszeć. Tylko wtedy jeszcze nie wiedziałem, kto to gra. Ale utwór zapamiętałem. Potem była „Spirala” jako czołówka w programach redakcji sportowej polskiej telewizji. I chyba w mniej więcej w tym samym czasie „Rydwany Ognia”. Ale wtedy już wiedziałem, że ten pan, który tak gra, to Vangelis. Potem było „Friends of Mr. Cairo” i niezapomniane „I’ll Find My Way Home” – jedna z ważniejszych dla mnie płyt lat osiemdziesiątych. Potem „Short Stories”, do którego na początku nie byłem do końca  przekonany. I tak na dobrą sprawę będzie już trzydzieści kilka lat, od kiedy Vangelis jest  znaczącą postacią w moim muzycznym życiu. Może nie zawsze pierwszoplanową, ale ważną, do którego muzyki wracam często, a ostatnio coraz częściej.

 Dość trudno ogarnąć twórczość tego pana, bo jest ona nieprzemożebnie obszerna. Największe zamieszanie robi muzyka filmowa, której Vangelis napisał od cholery i ciut-ciut. Często sam artysta nawet nie miał zamiaru tego wydawać, a zrobili to za niego inni i po rynku szwenda się dużo różnych płyt z muzyką filmową wydaną na granicy legalności przez jakieś dziwne firmy. Tymi zajmować się nie będę. Chociaż będzie jeden wyjątek. W każdym razie, biorąc też pod uwagę  płyty w których maczał palce, do tego różne spin-offy – roboty mam spokojnie na rok. Czyli jak wezmę pod obcasy „Świadectwo” znowu będzie zielono za oknem. No to zaczynamy.

 A wszystko zaczęło się jeszcze w połowie lat sześćdziesiątych w Grecji. Jak to było, to już o tym dokładnie napisał kolega Strzyżu w swojej recenzji „666” Aphrodite’s Child i dlatego nie muszę  pisać o tym jeszcze raz.

 Teoretycznie, ktoś bardziej obznajomiony z tematem mógłby się mnie zapytać – dobrze, jeżeli Vangelis od początku, to gdzie The Forminx? To przecież tam obsługując przyciskane zaczynał swoją wielką karierę. Ano zaczynał. Na zachowanych materiałach filmowych widać przy organach wyszczerzonego od ucha do ucha papuśnego młodzieńca. Tylko, że po The Forminx nie została żadna duża płyta – siedem singli, jedna EPka i tyle. Pierwszy długograj jaki się ukazał to zbiór nagrań singlowych, zatytułowany „The Forminx” i było to dopiero w 1998 roku. Czyli jeszcze mi zostało sporo czasu, bo w cyklu recenzuję płyty według daty wydania, a nie powstania materiału.

 Dla mnie Aphrodite’s Child zaczęło się gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych. Gdzieś wtedy ukazał się pierwszy kompakt  grupy – składak „The Best of…” z 1975 roku, z takim koszmarnym bachorem na okładce. Nazwę już wcześniej znałem, bo coś tam już o Vangelisie czytałem. Ten Roussos na wokalu mnie w tym składzie najbardziej szokował, bo wtedy kojarzył mi się z Sopotem, recitalem z playbacku, powłóczystymi szatami i tym, że się chciał z Ireną Dziedzic całować – jednym słowem muzyczny obciach. Jakim cudem mógł on mieć coś wspólnego z Vangelisem? W każdym razie w jakiejś audycji w radiowej Dwójce posłuchałem kilka numerów z tej składanki – było na pewno „Rain And Tears”, „It’s Five O’Clock” i „End of The World”. Nie powiem, żeby mi się to od razu spodobało, ale na pewno mnie to zaintrygowało. Niby do tej muzyki specjalnie nie wracałem, ale zawsze jakaś dobra, radiowa dusza dbała, żebym o nich nie zapomniał.  Było to na tyle skuteczne, że pewnego dnia sprawiłem sobie, za naprawdę słone pieniądze, składaka „The Complete Collection”. Zawierał wszystkie nagrania singlowe, nawet te włoskie, dwie pierwsze płyty prawie w całości i duże fragmenty „666” – na początek – idealne.

 Kariera Aphrodite’s Child  zaczęła się z wysokiego C. Już pierwszy singiel – „Rain and Tears” stał się wielkim hitem w całej Europie, nawet w Wielkiej Brytanii spędziło na liście przebojów prawie dwa miesiące.

 Sukces w jakimś sensie niespodziewany, ale jak najbardziej uzasadniony. Grupa miała trzy bardzo wielkie atuty, które potrafiła znakomicie wykorzystać. Pierwszy atut to Vangelis – utalentowany klawiszowiec i znakomity kompozytor, drugi – wcale nie mniej ważny – obdarzony niesamowitym, oryginalnym i mocnym głosem znakomity wokalista Demis Roussos. A trzeci atut, to cała tradycja rodzimej – greckiej, czy w ogóle bałkańskiej muzyki ludowej. I może tak często jej nie słychać w twórczości AC, jak mogłoby się to wydawać, to właściwie już sam wokal Roussosa jest  bardzo, bardzo grecki.

 Debiutancki album powstawał na raty, w czasie kilku sesji nagraniowych między czerwcem a październikiem 1968 roku. Wykrojono z tego materiału kolejnego przebojowego singla „End of The World”, który  we Francji powtórzył sukces „Rain and Tears”. Jak na  ówczesne standardy Aphrodite’s Child to był prog-rock – piosenkowy, lajtowy, ale prog i porównania do Procol Harum, czy The Moody Blues wcale nie były bezpodstawne. Trzeba też przyznać, że muzycy zaprezentowali wcale szeroką gamę swoich możliwości – od klasycyzujących patetycznych ballad, czyli wspomnianych „Rain And Tears” i tytułowego, poprzez bardziej konwencjonalne piosenki typu „Don’t Try to Catch The River” i „Mister Thomas” (rytmika jak z jakiegoś bałkańskiego tańca), psychodeliczne „Valley of Sadness i właściwie hard-rockowe „You Always Stand In My Way”. W jakiś sposób na pewno dość eklektyczna zbieranina, ale mimo wszystko mieszcząca się w pewnej konwencji. Ale ta konwencja też była nieco specyficzna – z jednej strony mocny ciąg na listy przebojów, a z drugiej strony ten trybut nie jest przecież aż tak duży, bo single singlami, ale słychać, że zespół miał jednak sporo większe ambicje – chociażby warto zauważyć wyrafinowaną formę tych utworów.

 Na pewno bardzo udany debiut, zespołu w pewnym sensie dość egzotycznego, bo Grecja raczej nie była i nie jest w głównym nurcie europejskiej muzyki rozrywkowej. I początek kariery dwóch wielkich gwiazd muzyki rozrywkowej.

 

 

 

 

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.