- Kto zrecenzuje nowego Ayreona? – Naczelny niespodziewanie wychynął ze swojego gabinetu – Ktoś musi to zrobić i to szybko.
Powiało grozą. Kolega Krzysztof błyskawicznie znalazł się w kiblu – nie wiedziałem, że tak szybko można biec na czworakach. Niestety reszta nie zdążyła się schronić w bezpiecznym miejscu, pozostając przy swoich biurkach.
- No to kto na ochotnika?
Cisza.
- Nikt nie chce? Może jednak?
Martwa cisza.
- Bo zaraz zacznę wyznaczać ochotników.
Martwa, grobowa cisza.
- Dalej nie ma chętnych? No to zaraz się znajdą. Walczak!
- No szefie nie mogę, no zarobiony jestem, no magisterkę piszę – bronił się rozpaczliwie kolega Walczak. Jak się okazało skutecznie, bo Naczelny mu odpuścił przenosząc ogień na inny cel.
- Strzyżowski, w takim razie ty!
- Ja nie mogę, bo się mnie… u mnie – kolega Strzyżu próbował coś zełgać na poczekaniu, tyle, że mu koncept nawalił. Ale nagle błysk w oczach – bo mam zapalenie uszu i nie słyszę na razie – dodał ze słabo ukrywaną radością.
- Uszy cię bolą? O jakiś ty biedny. A byłeś u doktora?
- No byłem…
- A kwit na co jesteś chory masz?
- No mam…
- No to pokaż
- Eeee… w domu mam.
- W domu to ja mam wiesz co? Samolot na strychu. Wydaje mi się, że jesteś zdrowy, tylko mnie robisz w bambo.
- Naprawdę jestem chory na uszy.
- Dobrze, że nie na głowę. Jutro to zaświadczenie widzę u siebie na biurku.
- Będzie – Strzyżu odetchnął.
- Kapała, może ty?
- Ja? Dlaczego? Szefie, litości. To jest cienkie jak tarkusowa dupa węża. Nie mam ochoty się z tym znowu męczyć.
- O! Ty tego słuchałeś. No to napiszesz – ucieszył się Naczelny. Ja trochę mniej, bo chyba się niepotrzebnie wygadałem, że w ogóle to znam.
- Ale ja nie chcę – zakwiliłem żałośnie
- Napiszesz, bo nikt inny w redakcji nie zhańbił się zaznajomieniem z jedną z najważniejszych premier progresywnych, o zgrozo! już zeszłego roku. Chyba, że się mylę i ktoś oprócz Kapały jeszcze tego posłuchał?
Oczywiście wszyscy zaczęli tak gorliwie zaprzeczać, że mało im te kłamliwe łby nie odpadły z karków od kręcenia. Każdy to znał, bo zaraz po premierze redaktor Walczak to w redakcji puścił. I każdy się o tym wyraził. Tylko akurat Naczelnego nie było.
- Widzisz Kapała. Nikt tego nie słuchał. Ale ty słuchałeś. I napiszesz. A za to, że jesteś obowiązkowy redaktor to dostaniesz wolne od sprzątania redakcji przez najbliższy miesiąc. No to do roboty.
Naczelny poklepał mnie przyjaźnie po plecach i wrócił do swojego gabinetu. Kiedy drzwi się zamknęły za szefem, przesłałem reszcie kolegów promienny uśmiech a’la Jeremy Clarckson. Ci jednak nie podzielali mojej radości patrząc na mnie cokolwiek niechętnie. No tak – oni będą za mnie jeździć na miotle. Na samą myśl o tym uśmiechnąłem się jeszcze bardziej promiennie. W ogólnym rozrachunku byłem nieźle do przodu.
- Jeżeli coś jest od wszystkiego, to znaczy, że jest do niczego – taka myśl przemknęła mi przez głowę, kiedy pierwszy raz zobaczyłem tytuł nowe płyty Ayreona. I okazało się, że moja intuicja jak zwykle mnie nie zawiodła. Ale o moich odczuciach niżej, na razie zajmijmy się technikaliami.
„The Theory of Everything” to coś, co niektórzy pewnie nazwą progresywną rock-operą, a de facto jest to prog-rockowy musical. Tak jak w przypadku prawie sześć lat starszej Binarki mamy tu do czynienia z koncept-albumem, ale tym razem w sztafażu bardziej realistycznym – coś w rodzaju skrzyżowania „Rain Mana” z „Pięknym Umysłem”. Chociaż obie płyty pokazują razem 42 utwory, to właściwie jest ich tylko cztery „Singularity”, „Symmetry”, „Entanglement” i „Unification”, za to podzielonych na wiele części – stąd tyle indeksów. Jak zwykle u Lucassena możemy znaleźć całą chmarę zaproszonych gości – samych wokalistów siedmiu (i tak skromniej w porównaniu z Binarką), do tego instrumentalnie udzielają się takie tuzy jak Wakeman, Hackett, czy Emerson. Ale to w pewnym sensie norma – Ajren zawsze starał się, żeby jego płyty były zrobione „na bogato” – co zawsze uważałem za zaletę, bo prog-rock musi być robiony z rozmachem. Tylko, że kurde, oprócz tego rozmachu nie ma tutaj wiele więcej.
Pierwszy raz słuchałem tego na cztery raty. Każdej części osobno. Nie byłem w stanie przebić się jednorazowo przez więcej jak nieco ponad dwadzieścia minut muzyki. A odsłuch pierwszej części i drugiej dzieliło dobrych kilka tygodni. Bardzo poważnie się zastanawiałem, jak podejść do reszty. Kusząca wydawała mi się opcja – jeden szybki drink na początek, jeszcze przed rozpoczęciem, a potem po jednym na każdą część. Miała ona jedna wadę – po dwóch, trzech szklaneczkach to ja jestem w stanie oglądać ekscesy polskiej reprezentacji w piłce kopanej bez odruchów wymiotnych, a nowe dzieło Lucassena aż taką grozą na pewno nie jest. Bo nie ma złej muzyki – tylko najwyżej za mało alkoholu. I ocena przez pryzmat procentów może być drastycznie inna niż na trzeźwo. Czyli trzeba było jednak na trzeźwo. Albo przynajmniej ostrożnie z trunkami.
Gdybym bardzo chciał dokopać Teorii Wszystkiego to powiedziałbym, że to kompletna kaszana. Lepiej nastawiony do świata – nazwałbym to ambitną porażką. A ponieważ jestem gdzieś tak po środku, to zostawię czytelnikom obie te opcje do wyboru.
Moim zdaniem w przypadku najnowszego dzieła Lucassena szwankują dwie podstawowe rzeczy – forma i treść. Arjen tym razem ambitnie zabrał się za coś, z czym wcześniej nie miał zbyt dużo wspólnego. Oczywiście można powiedzieć, że wcześniej gdzieś tam o ten musical się ocierał (chyba najbliżej tu by było w przypadku „The Human Equation”). Ale „The Theory of Everything” to jego pierwsza taka próba. Ponieważ nie jestem specjalnym zwolennikiem takiej wypowiedzi muzycznej, to nie jestem w stanie tak jednoznacznie powiedzieć, czy jest to nieudany musical, czy dobry musical, w którym szwankuje materia. Na moje niespecjalnie wprawne ucho, tempo całej opowieści jest zbyt szybkie i jednostajne, zbyt szybko jeden temat przeskakuje w drugi, brakuje tu jakichś konkretnych kulminacji, takich „wygranych do oporu” – leci to wszystko w jednym, szybkim tempie, nie pozwalając słuchaczowi bardziej wsłuchać się w poszczególne fragmenty, ochłonąć, bo dwie minuty później płyta jest już trzy indeksy dalej. A określenie przegadane pasuje do tego również. Jasne, że można posłuchać tego kilka razy, łapiąc z czasem te rzeczy, które wcześniej nam umknęły. Jednak wyobraźmy sobie, że widzimy to na scenie, nie znamy tego wcześniej, bo to premiera. I co – dostajemy ponad półtorej godziny muzycznej galopady, gdzie nie bardzo znajdziemy chwilę na oddech – jedno tempo, masa bodźców – w efekcie tego wychodzimy bardziej skołowani, niż zadowoleni. Do tego nic nie pamiętamy, bo nie ma tu ani jednego tematu, który mógłby funkcjonować samodzielnie. A porządny musical ma to do siebie, że tam takich rzeczy zawsze kilka znajdziemy. Dlatego jestem gotów zaryzykować stwierdzenie, że to raczej nieudany musical.
Muzycznie – patrz wyżej – czyli przeładowanie, brak chociażby jednego fragmentu, który mógłby zapaść w pamięć ( z czym na poprzednich krążkach Ayreona większych problemów nie było). I to w zasadzie wystarczy, bo Lucassen nigdy nie rościł sobie pretensji do bycia awangardą gatunku i zawsze opierał się na dobrych melodiach. Tych tutaj… jeżeli są, to kończą się po kilkudziesięciu sekundach. Czasami aż by się prosiło, żeby z numeru który ma kilkadziesiąt sekund zrobić kawałek na przynajmniej cztery minuty. Z jednej strony tak obficie szafuje talentem, nie rozgrywając pewnych rzeczy do końca, a z drugiej dłuższymi fragmentami muzycznie jest naprawdę kulawo.
„Singularity” to totalny chaos – jedenaście, niekiedy niezłych, fragmentów zupełnie ze sobą nie związanych. Z „Symmetry” jest nieco lepiej – tak mniej więcej do połowy to jakaś całość jest, potem znowu wszystko się robi bez ładu i składu, nawet nie bardzo wiadomo kiedy zaczyna się trzecia część – „Entanglement” (tu wyróżnia się jedynie fajna galopada „Collison”) i część czwarta – „Unification”, dokładnie taka sama jak trzy poprzednie – czyli dużo i bez sensu. Gdyby jeszcze poszczególne części czymś się od siebie różniły, ale nie, w życiu – wszystko na jedno kopyto.
No nie wyszło tym razem panu Lucassenowi, nie wyszło. Chyba nie powinien się na coś takiego porywać, bo on po prostu nie wie, jak to się robi. Żeby nie być gołosłownym – dwa przykłady naprawdę dobrze zrobionych rockowych musicali – „Freudiana” autorstwa Erica Woolfsona i „Bat Out of Hell”, który z niejakiego Pulpeta zrobił światową mega-gwiazdę. Całkiem inaczej zrobione – są to zestawy piosenek, które łączą się ze sobą i tematycznie, i muzycznie, utrzymane jest to w mniej więcej tym samym klimacie.
Mógłby ktoś pomyśleć, że redaktor Kapała, który dość powszechnie manifestuje swoją niechęć do współczesnego prog-rocka z założenia znęca się nad nowym Ayreonem. Właśnie nie, bo ja Ayreona lubię. Mam na półce wszystkie jego płyty, chociaż najczęściej słucham Elektrycznego Zamku i dylogii „The Universal Migrator”. Zawsze mi się ten przepych i patos tej muzyki podobał, do tego Lucassen jako kompozytor też dawał sobie radę – czasami nawet bardzo dobrze. A tym razem to po prostu zgon. Tego nie idzie słuchać. I nie ma znaczenia, czy Lucassen bardziej poległ jako kompozytor, czy położył sprawę już na poziomie koncepcyjnym. Jaki różnica, czy żarcie spalone, czy przesolone? Do jedzenia się nie nadaje.
Ocena. Hm… czy ma to jakieś znaczenie, czy „The Theory of Everything” zasługuje na pięć, czy na jedną gwiazdkę? Dla mnie wszystko poniżej sześciu gwiazdek, to coś mniej lub bardziej nieudanego, czego już nigdy w życiu nie będę z własnej woli słuchał i na pewno na moją półkę nie trafi. Właściwie to najlepiej nie dawać żadnych gwiazdek.
Tyle, że właśnie Agnieszka powiedziała, że jeżeli ten straszny badziew, który przed chwilą słuchaliśmy, to nowy Ayreon, to wartuje najwyżej dwie gwiazdki, bo takiej nędzy po tym wykonawcy się nie spodziewała.