Remanent 2013.
Tak sobie cicho, bez rozgłosu, ukazała się nowa płyta niemieckiego Zodiaka. Właściwie – a jaki to miałby być rozgłos? Wątpię, żeby firma wydająca ich krążki miała jakiś kosmiczny budżet na promocję. Ukazała się i tyle. Poczta pantoflowo-internetowa zadziała i kto ma się dowiedzieć, ten się dowie. Szkoda jednak, że taki kawałek wartościowej muzyki skazany jest pobocza rynku muzycznego.
Debiut Niemców oblałem taką ilością lukru i miodu, że niejednego mogło zemdlić od tej ilości słodyczy. Ale com napisał, napisałem i nie mam zamiaru wycofać się chociażby z jednego słowa tamtej recenzji. Teraz przyszedł czas na drugą płytę. Cóż… Nauczony wieloletnim doświadczeniem, wiem, że nie należy po wybitnym debiucie spodziewać się płyty równie dobrej. Zdarzają się oczywiście wyjątki, ale bardzo rzadko, na poziomie błędu statystycznego. Dlatego, kiedy trafia do mnie nowa płyta wykonawcy, którego debiut mocno zamieszał mi w głowie, to liczę przede wszystkim na to, żeby za bardzo nie wtopił.
Do „A Hiding Place” też podszedłem z lekka rezerwą i bez większych oczekiwań – słusznie – bo gdybym oczekiwał nie wiadomo czego, to bym się rozczarował, a na pewno przy pierwszym odsłuchu. A tak – spoko, luzik, nie ma się co napalać – obróbka na chłodno. I od razu inaczej. Na początku – „Leave Me Blind” i „Cortez The Killer”. Pierwsze to znakomita rockowa ballada, a znakomite rockowe ballady obecnie występują z częstością yeti, albo jednorożców. Tu liczy się dwie rzeczy – głos i melodia – reszta to dodatki. Tym przypadku zastosowano zgrany do cna patent najpierw głos plus bardzo skromny akompaniament (tu – fortepian), a potem stopniowo wchodzi reszta zespołu – ale działa i to bardzo dobrze. Do tego „Leave Me Blind” mamy na płycie dwa razy – drugi raz (jako bonus) w wersji wydłużonej – eh mmm, my precious… Problemem za to jest z „Cortez The Killer” i nie dlatego, że Zodiaki go położyły. Wręcz przeciwnie, wersja co najmniej zacna – mniej sprzężeń, więcej bluesa – bardzo rasowo zagrana. Ale jest coś nie bardzo z płytą, jeżeli jednym z najjaśniejszych jej momentów jest cover, nawet takiego klasyka. Reszt materiału jest solidna, ale, kurde, niewiele więcej – riffy najwyżej niezłe, melodie – również nie powalają. Za to wykonanie – tu jest siła zespołu. Gdzieś się potem te utwory rozpędzają i rozwijają się w częściach instrumentalnych. Nawet nie chodzi tylko o gitarę, cały zespół w międzyczasie, tak po drodze dostaje skrzydeł. Nawet mocno przeciętne numery, jak „Free” nabierają rumieńców.
Drugie słuchanie to przede wszystkim bardzo dynamiczny „Underneath My Bed” i „I Wanna Know Part 1&2”, w mniejszym stopniu „Downtown” i kolejna przyzwoita ballada „Believer” (średni refren). W ogólnym rozrachunku „A Hiding Place” wypada całkiem nieźle – jest to płyta jak najbardziej na półkę i pewnie gdzieś tam będę sobie do niej od czasu do czasu wracał. Ale na pewno rzadziej, niż do debiutu. W porównaniu z nim jest to na pewno regres i to dość spory. Jednak było skąd spadać i gwiazdek wcale mało nie będzie, bo do ziemi sporo jeszcze zostało – siedem z niewielkim plusem. Ale i tak – jest dobrze. Oni mają naprawdę papiery na sporą karierę.