Nie przepadam zbytnio za nowymi kapelami, które usiłują grać jak stare. Zwykle kopiują wszystko, nawet to niespecjalne brzmienie sprzed czterdziestu lat, które wynikało raczej z niedoskonałości ówczesnej techniki nagraniowej, a nie dlatego, że tak artysta planował. Gdyby to jeszcze było na takim poziomie, jak tamte produkcje. Ale raczej nie są. Czasami jednak zdarzają się zespoły, które odwołując się do przeszłości robią to bardziej z głową. Tak jak niemiecki Zodiac, na którego debiutancką płytę trafiłem całkiem niedawno. Przeczytałem, że jest to wykonawca, który gra klasycznego hard-rocka z klasycznego okresu, a przy okazji padały nazwy takie jak Led Zeppelin i Thin Lizzy.
Wrzuciłem płytę do odtwarzacza nie spodziewając się dokładnie niczego, z czystej ciekawości. Bardzo lubię hard’n’heavy i to pod każdą postacią, dlatego byłem gotów poświęcić kilkadziesiąt minut swojego cennego czasu, a nuż trafi się coś dobrego. Pierwsze wrażenia były dobre, ale nic więcej ponadto. Może przede wszystkim dlatego, że był to raczej odsłuch na kodowanie, a nie specjalnie dokładny. Kilka dni temu wziąłem tą płytę ze sobą do pracy, czyli do discmana, na słuchawki, w autobusie, z odpowiednio podkręconym volumem – to już jest słuchanie dużo bardziej uważne i najbardziej miarodajne. I trzeba przyznać, że udało mi się jeszcze na niej wynaleźć sporo ciekawych rzeczy, na które nie od razu zwraca się uwagę. Po pierwsze – nie jest to całkiem klasyczny hard-rock z klasycznego okresu, po drugie – Thin Lizzy i Led Zeppelin mają się tutaj nie bardzo i nie ma sensu sobie nimi głowę zawracać, po trzecie – jak się jest dobrym wokalistą, to nawet z głosem Chrisa Rea można dać sobie radę ze śpiewaniem na takiej płycie.
Jak dla mnie nie jest to taki klasyczny, typowy hard-rock, bo inspiracje są tu też i trochę nietypowe, jak na współczesnych artystów parających się taką muzyką. Nie jest to jedynie odwołanie do hard-rockowych klasyków sprzed czterdziestu lat, również do czasów jeszcze wcześniejszych i wykonawców niekoniecznie hard-rockowych – Cream, Blue Cheer, może być Spooky Tooth i Humble Pie. Byli to wykonawcy, którzy zapewniali słuchaczom odpowiednią dawkę decybeli, ale mimo wszystko trudno ich podciągnąć do kategorii heavy, czy hard-rocka. Do tego współbrzmienie gitar to prędzej Lynyrd Skynyrd, niż Wishbone Ash, czy Thin Lizzy. A wokalista – pierwsze, ostatnie i jedyne skojarzenie Chris Rea. Aż dziwne, że mając głos o takiej barwie i niespecjalnej mocy, można sobie dawać tak dobrze radę z takim repertuarem. Ale on umie śpiewać bluesa, co każdemu hard-rockowemu śpiewakowi przydaje się bardzo (właściwie taka umiejętność powinna być regułą). Właściwie Van Delft to raczej śpiewający gitarzysta, bo z wiosłem radzi sobie wyśmienicie, na pewno lepiej, niż przy mikrofonie. Wymiata ślicznie, a kilka jego solówek to czysta poezja. Pod tym względem prawdziwy majstersztyk to „Blue Jean Blues”. Faktycznie, zgodnie z tytułem blues, ale taki, jak to rockmani potrafili nagrać – bluesowe granie, ale z taką rockową nutą. Jeśli powiem „Since I’ve Been Lovin’ You”, to już będzie wiadomo, o co chodzi. Co prawda może poziom nie ten, ale … wcale niewiele niższy. Bardzo poważną zaletą „A Bit of Devil” jest ciekawie zróżnicowany materiał – są oczywiście klasyczne rockery, jak tytułowy, „Carnival”, „Horrorvision”, wspomniany blues, „Blue Jean Blues”, zaplątał się też akustyczny „Thunder”. Znakomity „Assembly Line” mogłoby nagrać na przykład Lynyrd Skynyrd, albo 38 Special, gdyby grali tak ciężko. A wisienką na torcie jest finałowy Coming Home”.
Całe to „A Bit of Devil” powinno być dodatkiem do samouczka pod tytułem „Jak umiejętnie wykorzystywać oklepane rockowe patenty”. Niemcy nie wymyślili tu nic swojego, korzystają z pomysłów funkcjonujących od połowy lat sześćdziesiątych, ogranych na setkach płyt. Za to na wielkie uznanie zasługuje sposób w jaki to zrobili. Na przykład takie zwolnienie, wyciszenie utworu, a potem mocne wejście z gitarowym solem, jak w „Assembly Line”. Niby wszyscy wiedzą o co tu chodzi, co będzie dalej, ale i tak ciary po plecach poszły.
Tak mądrze zrobionej hard-rockowej płyty to już bardzo dawno nie słyszałem. Często tacy wykonawcy idą na żywioł i jeśli tylko mają cokolwiek sensownego do zaproponowania, się to sprawdza. Natomiast taka płyta tak starannie dopracowana – to naprawdę rzadkość. Instrumentarium może niespecjalnie bogate, ale aranżacyjnie dzieje się tutaj naprawdę sporo. Też bardzo dobrze wyprodukowana – klasyczne, „okrągłe”, rockowe brzmienie – na pewno nagrane w nowym, dobrym studiu, ale według klasycznych wzorców, bez żadnych głupich archaizacji („bo my chcemy, żeby było jak w 1970”).
Nie ma to tamto, debiut Zodiaca to rzecz bardzo rasowa, pod każdym względem wyśmienita. A ze względu na swoją nie całkiem jednoznaczną hard-rockowość, całkiem oryginalna. Kiedy ja ostatnio słyszałem tak dobry kawałek takiej muzyki? Hm… Debiut Airbourne nieźle mną zamiótł podłogę. Jaded Sun nie całkiem z tej półki, ale w nieco podobnych klimatach się obracają. Też potrafiło fajnie sponiewierać. A wcześniej… Hm… Może Coverdale-Page? Myślę, że gdybym lepiej poszukał, to z ostatnich dwudziestu lat może znalazłbym jeszcze z pięć płyt na takim poziomie. Mam nadzieję, że nie jest to tylko jednorazowy wyskok, tylko początek dłuższej kariery. Oby jak najbardziej owocnej.
Dziewięć gwiazdek z minusem.