Specjalna edycja ostatniego albumu walijskiej Magenty, o którym w naszym serwisie już pisaliśmy. Przypomnę zatem tylko, że to jedno z najambitniejszych dzieł w ich dyskografii – koncept album poświęcony artystom, którzy odeszli w wieku 27 lat. Płyta bardzo udana, jedna z lepszych w ich dyskografii, sięgająca praktycznie do całego dotychczasowego dorobku grupy i przy okazji silnie czerpiąca z muzyki klasyków progresywnego rocka lat siedemdziesiątych.
Czym, oprócz specjalnej kartonowej nakładki na plastykowe pudełko, różni się ta wersja, od edycji standardowej. Przede wszystkim dodaną płytą DVD. I to o niej powiedzmy parę słów. A znajdziemy na niej cały krążek w miksie 5.1 oraz promocyjny teledysk do utworu The Lizard King, oczywiście w krótszej, singlowej wersji. Obraz niezbyt zaskakujący w swojej formie, pokazujący odgrywających piosenkę muzyków.
Najważniejszym jednak elementem tej dodatkowej płyty jest 107 – minutowy film The Making Of The Twenty Seven Club. Film podzielony na rozdziały zatytułowane dokładnie tak samo, jak każda z sześciu kompozycji (ponadto jest jeszcze rozdział poświęcony, pełnej symboliki, oprawie graficznej). Dostajemy w nim wnikliwą analizę każdego utworu i to zarówno pod względem muzycznym, jak i tekstowym. O warstwie literackiej opowiada jej twórca, Steve Reed, przypominając Jima Morrisona, Jimiego Hendrixa, Janis Joplin, Briana Jonesa, Kurta Cobaina i Roberta Johnsona, czyli osobowości, którym poświęcone są kolejne teksty. O muzyce opowiada głównie lider Magenty, Rob Reed, zwracając uwagę na przykład na to, czym inspirował się przy tworzeniu danej kompozycji, czy omawiając jakieś kluczowe jej fragmenty. Co ciekawe, wśród „gadających głów” zobaczymy jeszcze tylko gościnnie występującego na albumie perkusistę Andy’ego Edwardsa, nie usłyszymy zaś wypowiedzi (nie ukrywam, że to dla mnie spore rozczarowanie) Christiny Booth. Wypowiedzi przeplatane są ujęciami z nagraniowego studia. Oglądamy zatem, niekiedy do bólu powtarzane, sekwencje poszczególnych instrumentów, np. kilka ładnych gitarowych solówek Chrisa Frya z drobnymi potknięciami. Tu wreszcie usłyszymy i zobaczymy Booth podczas nagrywania wokali (polecam szczególnie fajnie pokazany moment rejestracji chórków). Nie ukrywam, że podpatrywanie artystów przy pracy pozwoliło mi odkryć niektóre fragmenty The Twenty Seven Club na nowo i tym samym mocniej polubić ten krążek. W sumie zgrabna to rzecz, choć głównie dla najzagorzalszych fanów kapeli.