Prawdziwy Cykl Karnawałowy.
Na muzykę lat osiemdziesiątych większy wpływ miały pierwsze cztery płyty Roxy Music, niż pierwsze cztery płyty Led Zeppelin. Czy to źle? Chyba nie, bo tabuny wyfiokowanych i wymalowanych muzykantów zapatrzonych w Roxys potrafiło te swoje fascynacje przerobić na coś bardziej własnego, a nie rżnąć na żywca brzmienie i image, co się nagminnie zdarza kopistom Zeppów.
Pod koniec lat siedemdziesiątych pojawiła się cała grupa nowych wykonawców, grających muzykę, którą zaczęto nazywać new romantic. Roxys, ogłoszeni ojcami chrzestnymi nowego stylu muzycznego, nie zamierzali robić za eksponaty w rockowym muzeum, tylko dołączyli do tej zabawy. Najpierw było „Manifesto” a lepiej, żeby go nie było, bo z całej płyty jedynie singlowy „Angels Eyes” nadawał się do słuchania. Na szczęście rok później ukazało się dużo, dużo lepsze ”Flesh + Blood” z uroczymi oszczepniczkami na okładce. Muzyka w porównaniu z wcześniejszymi krążkami specjalnie się nie zmieniła – dodano trochę więcej syntezatorów i w ogóle nieco unowocześniono brzmienie, ale to wystarczyło, żeby zabrzmiała zupełnie współcześnie, nowocześnie – tak jak wiele młodych zespołów, które wtedy tworzyły ten nowy styl.
Roxy Music miało na tymi wszystkimi młodymi sporą przewagę – przede wszystkim mieli kasę, a co za tym idzie mogli sobie pozwolić na dobre studio, dobrego producenta, dobrych side-manów (bo wtedy Roxys to już było trio). A nie da się ukryć, że zaplecze technologiczne dla takiej muzyki to rzecz bardzo ważna. Poza tym mieli już duże doświadczenie, a co najważniejsze nie brakowało im dobrych pomysłów, dlatego śmiało mogli konkurować z młodziakami, co zresztą udało im się bardzo dobrze. „Flesh + Blood” jest jedną z wcześniejszych płyt co do których można z czystym sumieniem użyć określenia new romantic. Oczywiście, że podobne rzeczy były już wcześniej, ale jest to album bardzo stylistycznie dopracowany, także i brzmieniowo bardzo dopracowany, że w pewnym sensie można uznać za wzorcowy. Podobne dźwięki możemy znaleźć na wielu płytach bardzo wielu wykonawców. Chociaż to pewnie inspiracja bardziej Roxys w ogóle , niż samym „Flesh + Blood”. W każdym razie ten krążek jest pod każdym w względem dokładnie taki jaki, powinien być taki krążek w tamtych czasach.
Pewną ciekawostką jest to, że po raz pierwszy i jedyny Roxy Music podparło się cudzymi utworami – i to dosyć dziwnymi, jakby się mogło wydawać. Płytę otwiera „In The Midnight Hour”, znany przede wszystkim z wykonania Wilsona Picketta, oraz „Eight Miles High”, jeden z większych przebojów The Byrds. Teoretycznie bliżsi stylistycznie powinni być właśnie The Byrds, ale to czarny, soulowy „In The Midnight Hour” lepiej się w tą płytę wpasował. Wydaje mi się, że „Eight Miles High” najmniej pasuje do tego towarzystwa. Ingerencja w materię tej piosenki była dość znaczna, ale jest to na tyle specyficzny utwór, że nie da się tak łatwo okiełznać. Wersja wyszła całkiem przyzwoita, chociaż i tak słabsza od oryginału, do tego nie całkiem pasująca stylistycznie do reszty płyty. Ale mimo wszystko Ferry zawsze miał bardzo dobrą rękę do coverów. On zawsze potrafił cudzą „sztukę” przerobić bardzo gruntownie na swoją modłę. Tak, żeby nie było żadnych wątpliwości, kto jest wykonawcą tej nowej wersji. Własne utwory są i tak lepsze, a płytę pewnie dlatego uzupełniono coverami, bo chyba własnych, odpowiednio dobrych piosenek nie wystarczyło. Z tych ośmiu własnych utworów najbardziej podobają mi się dwie ballady, „My Only Love” i „Running Wild”, też zawsze podobały mi się dwa singlowe numery – „Same Old Scene” i „Oh Yeah”. Ciekawy jest też tytułowy – trochę mechaniczny, lekko zalatujący cold-wavewowym chłodem. Jako całość płyta wyszła bardzo dobrze. Jedynie brzmieniowo jest nieco za głośna, tej elektronice trochę subtelności brakuje. Przy „Avalon” pod tym względem wypada trochę topornie, tyle, że „Avalon” to producenckie cacuszko, z którym mało co może się równać. Jeżeli chodzi o samą muzykę, to wydaje mi się, że momentami ciekawsze rzeczy są jednak na „Flesh + Blood”. „Avalon” to przede wszystkim brzmienie i nastrój, a muzyczna treść jest na leciutko dalszym planie. Co nie zmienia faktu, że właśnie ten album to prawdziwe arcydzieło, a ten wcześniejszy jest „tylko” bardzo dobry.
Tak jak „Manifesto”, „Flesh + Blood” również odniosło duży sukces komercyjny, tyle, że tym razem poparty naprawdę świetnym materiałem.
Pewnego rodzaju postscriptum do tego albumu dopisało samo życie. W czasie ich europejskiego tournee, jakiś wariat zastrzelił Johna Lennona. Na wieść o tym, Roxys zaraz włączyli „Jealous Guy” do swojego repertuaru koncertowego, a zaraz na początku 1981 roku nagrali swoją wersję tej piosenki. Na ile było to wyrachowanie, na ile z potrzeby serca – któż to wie? Jednak zrobili to naprawdę wspaniale, a ich wersja stała się wielkim przebojem w wielu krajach i do tej pory pozostaje stałym punktem programu każdego koncertu grupy i Ferry’ego solo.