No i przyszła pora na zmierzenie się z mitami. Kształtowani przez różne autorytety, nawykli do stałego głodu nowej muzyki, był czas, gdy chłonęliśmy wszystko „jak leci”. Jednak teraz, gdy nie jesteśmy już tak komfortowo-odrętwiali, przyjrzyjmy się naszym fascynacjom sprzed lat. Przyjrzyjmy się zatem temu, co pozostało po latach.

Pierwsza płyta Roxy Music niewątpliwie przyciąga uwagę swoją okładką. Pomysł z lalunią można by uznać za ciekawy (nie epatowano wtedy seksem tak, jak teraz), jednak powiedzmy szczerze – w porównaniu do Electric Ladyland Hendrixa to zabawa przedszkolaków. Nie wiem, czy okładka miała zachwycać, czy szokować? Nieważne – nie robi ani tego, ani tego… A teraz muzyka.

„Re-Make/Re-Model” brzmi jak takie "typowe" (w najgorszym tego słowa znaczeniu) otwarcie albumu. Posłuchać i zapomnieć. Irytujące są wstawki saksofonu, bo zespół brzmi, jakby nie mógł się zdecydować, czy to ma być piosenka, czy może "awangardowy przebój".

W „If There Is Something” wreszcie można posłuchać, że Ferry (tak, tak, to on jest dostawcą całej muzyki i tekstów na ten album) ma coś ciekawego do powiedzenia. Finałowy śpiew na granicy krzyku brzmi jak rozpacz tonącego, jak wołanie o litość skazańca. I dobrze, lubię jak nagrania mają „charakter”. Wiem, że zespół na koncertach „rozwijał” w tym utworze skrzydła. Było wtedy miejsce na improwizację, zabawę dźwiękami itd. Wersja studyjna – głównie dzięki Philowi Manzanerze – jest poprawna. Więcej nie da się napisać. Tak jakby ktoś wygładził to nagranie, bo może stanie się przebojem.

„Virginia Plain” można sobie spokojnie podarować. Wart spojrzenia i dłuższego zastanowienia jest dopiero „Sea Breezers”.

„The Bob” mierzi mnie sztywnym i bezsensownym połączeniem kilku stylów. W mojej opinii - nie współgrają one ze sobą. Owszem, boogie w środku, połączone z małą kakofonią, mogłoby być, ale już następna zmiana tempa (ten patos) nie podoba mi się niestety.

A teraz sprawa mitu. Przyjęło się, że dwie pierwsze płyty Roxy Music są „wielkie”, bo grał na nich Eno. No taaak, w sumie w porządku. Ale co niby mamy takiego „wielkiego” w jego grze. Skromnie mówiąc – nic. Syntezatory brzmią nijako, efekty dźwiękowe bledną, gdy się je porówna do innych „wiodących” ówcześnie zespołów. Ot, po prostu zwykły instrumentalista. Broń Boże nie umniejszam wkładu Eno w muzykę współczesną, uważam jedynie, że jego „występy” na pierwszej płycie to takie tam pitu – pitu.

Ta płyta, to debiut. Żadne tam arcydzieło, a jedynie obrośnięta mitami, kolejna cegła w ścianie.

Na szczęście – później będzie znacznie, ale to znacznie lepiej…