królewski cykl – część VIII
Uwielbiam The Game. Nie obchodzi mnie, co inni myślą ani czym się różni Queen z lat 80. od tego klasycznego. Uwielbiam i już. Gdybym pisał tę recenzję po angielsku, to pewnie bym nazwał to uczucie „guilty pleasure”... Chociaż z drugiej strony dlaczego miałbym czuć jakąkolwiek winę?
Queen wkroczyło w lata osiemdziesiąte z najbardziej przebojowym materiałem w swojej dotychczasowej historii. Już bez wielkich hymnów, eklektyzmu i szczycenia się niewykorzystywaniem syntezatorów. Za to z bezkompromisowym, pop-rockowym materiałem, który osiągnął wielki sukces po obu stronach oceanu. The Game zbierało po premierze przeważnie pozytywne recenzje i sprzedawało się doskonale. Deaconowe „Another One Bites the Dust” do dzisiaj jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych utworów Queen w USA. Ten dość mroczny kawałek, ale z niemalże taneczną linią basu (o ile dobrze pamiętam inspiracją było „Good Times” Chic), sprawił, że zespołu zaczęto słuchać w nowych miejscach i środowiskach. Drugi przebój albumu, czyli „Crazy Little Thing Called Love”, to prościutki utworek oparty na kilku gitarowych akordach. Mercury uważał, że właśnie przez tę prostotę okazał się tak udany. Skomponował go w kilka minut na gitarze, a wiele zagrać na niej nie potrafił. Warto zwrócić tu uwagę na, stylizowaną pod Elvisa, manierę wokalną i bardzo dobre solo gitarowe Maya. Wszystko złożyło się na kawał dobrej, beztroskiej muzyki.
Tyle o przebojach. Co ja najbardziej lubię na The Game? Zacznijmy od tego, że lubię The Game jako całość – jest to album cholernie chwytliwy i klimatyczny. Bardzo często do niego wracam, gdyż idealnie sprawdza się kiedy potrzebuję muzyki dobrej, ale nie wymagającej wielkiego skupienia. Nie trwa za długo i jest bardzo treściwy. Słyszę pierwsze takty „Play the Game” i wiem, że od teraz będę się czuł rewelacyjnie przez 40 minut. No to jak już zarzuciłem jednym tytułem, to może pomyślmy co jeszcze wspomnieć… Bardzo lubię „Need Your Loving Tonight”, choć zupełnie nie mam pomysłu na uzasadnienie (może to sentyment?). Cenę sobie też rozpędzone „Rock It” z Rogerem Taylorem na wokalu, swawolne „Coming Soon” z rozbrajającymi chórkami… W sumie jedyne dwie kompozycje, które podobają mi się trochę mniej to „Dragon Attack” i „Sail Away Sweet Sister”. Wydaje mi się, że nie wyróżniają się jakoś niczym wśród pozostałych i nie zostają na dłużej w głowie.
Natomiast kończące album „Save Me” zawsze uważałem za jedną z najpiękniejszych kompozycji w historii Queen i chyba najlepszą na całym albumie. Pamiętam jakie wrażenie zrobił na mnie ten utwór, kiedy go usłyszałem pierwszy raz (wraz z bardzo pięknym teledyskiem) lata temu. Głównie za sprawą Mercury’ego, który zwyczajnie czaruje tutaj zarazem delikatnością jak i mocą swojego głosu. Poza tym to po prostu przepiękna, bardzo smutna ballada. Queen w klasycznym wydaniu.
Wiele osób twierdzi, że The Game wyznaczyło nowy kierunek w rozwoju Queen. Mnie się wydaje, że sprawa wygląda trochę inaczej. The Game jest po prostu oznaką ówczesnych przemian w muzyce. Brian May powiedział kiedyś, że na tym albumie zespół zarejestrował to, co było dla niego zupełnie naturalne. Można się zatem domyślać, że wysilanie się wtedy na kolejne hymny i rock-opery nie skończyłoby się dobrze. A teraz po co płakać, że to już nie ta sama Królowa? Bardziej popowe oblicze Queen skutkowało raz lepszymi raz gorszymi albumami, ale The Game z pewnością trzeba zaliczyć do tych udanych. Nie zaskakuje, nie szokuje, nie skacze szaleńczo po stylach muzycznych, ale jest bardzo żywiołowy, pełen swobody i zupełnie nie nudzi.
W następnym odcinku przeniesiemy się do świata komiksowych herosów – Flash Gordon.