Ćwiara minęła TM AD 1987!
“Snem o błękitnych żółwiach” Sting w bardzo dobrym stylu rozpoczął na poważnie karierę solową (oficjalnie – bo „Synchronicity” było bardziej pierwszym albumem Stinga, niż ostatnim The Police). Pop-jazzowy „Bring On The Night” podtrzymał dobrą passę i… właśnie. Sting już oficjalnie zaistniał jako artysta solowy, nagrał płytę udaną tyleż artystycznie, co komercyjnie – teraz wypadałoby ten sukces podtrzymać. Nagrać coś przynajmniej na tym samym poziomie. Sting poszedł dalej. Nagrał płytę lepszą od debiutu.
Już na pierwszej płycie („…Niczym słońce” wydano – dla zapewnienia lepszej jakości dźwięku – jako album dwupłytowy, choć całość trwa 55 minut) dostajemy trzy klasyczne przeboje Pana Żądło. Poświęcony Quentinowi Crispowi, gejowskiej ikonie i barwnej postaci brytyjskiego showbusinessu, który w tym czasie przeniósł się z Londynu do Nowego Jorku (Sting i Crisp występowali razem w filmie „Panna młoda” Franca Roddama – to ten, w którym Clancy Brown gra monstrum Frankensteina – niedoceniany, a niesłusznie), utrzymany w klimacie pop-reggae „Englishman In New York”; zupełnie inny w nastroju, wyrafinowany aranżacyjnie, dramatyczny, ale na szczęście pozbawiony patosu „They Dance Alone”, opowiadający o kobietach protestujących przeciwko reżimowi Pinocheta i tańczących samotny taniec ze zdjęciami swych „zaginionych” bliskich przypiętymi do ubrań; i na koniec bodaj najsłynniejsze nagranie Stinga solo – „Fragile”. Naprawdę, kompozytorsko ta trójka to rzeczy znakomite – starannie zaaranżowane, ze zgrabnymi, wpadającymi w pamięć melodiami (linia gitary akustycznej, w wykonaniu samego eks-Policjanta, na której oparto „Fragile”! – prosta, a przy tym kunsztowna i subtelna – mistrzostwo po prostu), nie pozbawione niespodzianek (jazzująca wstawka w „Englishman In New York”). Do tego porcja przebojowego pop-rocka w otwierającym całość „The Lazarus Heart”. Intrygująca ballada „Be Still My Beating Heart”. I „History Will Teach Us Nothing” – dość podniosły, znów z wyrafinowaną aranżacją, bardzo ciekawie wprowadzający „They Dance Alone” i „Fragile”, tworzący z nimi swoistą trylogię i zarazem stanowiący pewien kontrapunkt – „Fragile” i „They…” mimo wszystko wprowadzają nadzieję, dają szansę na lepsze jutro, natomiast „History…” stawia te dwa utwory pod znakiem zapytania, zastanawiając się, czy ludzie potrafią się uczyć na swej przeszłości i swoich błędach.
A potem… no właśnie. Najlepiej byłoby udawać, że tych kilku minut nie ma. Niestety, nie da się. Podobno zamieszczenie „We’ll Be Together” to był pomysł wytwórni, która uznała, że płyta jest za mało przebojowa. Sam utwór nie jest zły – porcja całkiem udanego pop-funkowego grania, na czarną modłę, z syntezatorami imitującymi dęciakami. Ale do reszty płyty pasuje jak świni siodło, w porównaniu z wyrafinowanymi kompozytorsko i brzmieniowo utworami z pierwszej płyty brzmi wręcz dość topornie (zresztą niewykluczone, że Sting potraktował ten utwór trochę per noga, skoro jego umieszczenie wymusiła wytwórnia). „Straight To My Heart” jest wyraźnie lepsze, wypada dość przebojowo, aranżacja jest tu dużo zgrabniejsza; „Rock Steady” ma ironiczny, żartobliwy tekst i bujający, nieco reggae’owy rytm. Potem mamy lekkie nawiązanie do „Moon Over Bourbon Street” – „Sister Moon”, tajemniczy, nastrojowy, smoothjazzowy utwór. Przeróbka „Little Wing” niestety pozbawiona jest charakterystycznego wstępu, ale wypada całkiem udanie, bez przesadnego upopowienia czy zbanalizowania, przyjemnie przekładając klimat oryginału na brzmienie końca lat 80. I wreszcie finał – bardzo przyjemna forma pt. fortepian i śpiew; zgrabna miniaturka, ciepło i delikatnie wieńcząca całą płytę.
Nierówna to płyta. Gdyby tak przykroić całość do tych trzech kwadransów, wywalić „We’ll Be Together” i może „Straight To My Heart”, wyszłaby płyta doskonała: zaaranżowana przebojowo, ale zarazem wyrafinowanie, z melodiami tyleż chwytliwymi, co kunsztownymi, z tekstami rozpiętymi między ciepłą liryką miłosną („The Secret Marriage” – od strony tekstowej perełka!) a politycznym zaangażowaniem (ale na szczęście bez Bonowatego nadęcia i misjonarstwa). A tak otrzymujemy płytę tyleż świetną, co nierówną, z momentami absolutnie doskonałymi („Fragile”) i zaraz potem dla kontrastu – ze sporym kiksem. Stąd dziewięć gwiazdek. Bo ten Pan nagra płytę doskonałą. Stanowiącą jakby jeszcze lepszą wersję „…Nothing Like The Sun”, zachowującą wszystkie jej zalety i pozbawioną jej wad. Ale o tym w swoim czasie.