Elżbieta złamała pieczęcie i zaczęła czytać. Robert Dudley, hrabia Leicester, umierał. Zaczęła płakać. Oczyma wyobraźni wróciła do przeszłości. W gruncie rzeczy byli jak stare małżeństwo, a może para przyjaciół, życiowych rozbitków. Robercie – dlaczego? Czy był największą miłością jej życia? Po tych wielu latach naprawdę mu wybaczyła. Jego sekretne małżeństwo, jego kobiety, nałogi i próżność. I tę niesamowitą charyzmę i chęć brylowania za wszelką cenę. Wybaczyła mu nawet to, że złamał jej serce. Jej – Elżbiecie Tudor. W chwili takiej jak ta, nie chciała już być symbolem, Glorianą, nową Artemidą i królową dziewicą. Nieistotne było rozbicie hiszpańskiej armady czy ścięcie Marii, królowej Szkotów. Była starzejącą się, złaknioną uczucia, bezbronną kobietą, której los zależał od tego mężczyzny i z której los zakpił. A teraz Robert Dudley umierał. To był ostatni list od NIEGO…wzięła pióro do ręki i napisała: to jego ostatni list…Robert…
Dziwna to płyta. Tak mili państwo - Sting nagrał płytę z muzyką dawną. Można „pieśni z labiryntu” traktować jako kaprys starszego pana, który po prostu chciał spełnić swoje marzenie i nie musi nikomu nic udowadniać. Gdybym była krytykiem muzycznym (w dodatku na co dzień piszącym na temat muzyki dawnej) nie pozostawiłabym na tym albumie suchej nitki. Są znacznie lepsze wykonania pieśni Johna Dowlanda. Sting, wielokrotnie powtarzał, że nie ma zamiaru z nikim się ścigać i udowadniać, że jest wybitnym interpretatorem muzyki dawnej. W tym przypadku słychać wszelkie niedociągnięcia i wpadki artykulacyjne, widoczny jest brak wokalnego warsztatu Gordona Sumnera. Ale jest coś z pieśniach z labiryntu, co nie pozwala przejść obok. Tym czymś jest brzmienie lutni. Dzięki kapitalnej technice gry Edina Karamazowa, świetnego lutnisty płyta broni się jako całość. Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że Karamazov wycisnął większe piętno na albumie, niż Sting. A że jest to świetna popularyzacja muzyki dawnej? Domyślam się, że Deutsche Grammophon jest zadowolona ze sprzedaży albumu bo przecież nie każda płyta z muzyką dawną osiąga zawrotne nakłady i szczyty list przebojów. Chociażby dlatego powinniście zapoznać się z albumem. Tym bardziej, że na płycie znajdują się ewidentne, szesnastowieczne hity:-). Nawet progmetalurgom się spodoba:) Dowland miał talent do pisania ciekawych, prostych, łatwych do zapamiętania melodii. Takich do śpiewania przy ucztach i w domowym zaciszu. Nie trzeba było dysponować wielkim aparatem wykonawczym. Wystarczył głos i lutnia. W kwestii tekstów – cóż, trącą lekkim kiczem. Przecież to pieśni o miłości i niespełnieniu. Ale przecież takie jest życie, prawda?
Ciekawym zabiegiem zastosowanym przez Stinga, jest wykorzystanie zachowanych listów Johna Dowlanda. Ów pan był nie tylko kompozytorem, ale także dyplomatą (zresztą artyści bardzo często podejmowali się wówczas misji dyplomatycznych). Dzięki przemyceniu wątków biograficznych, wyłania nam się obraz trochę egzaltowanego, zazdrosnego, może nieco zadufanego w sobie człowieka. Artysty, nie tylko wyrobnika.
Liz siedziała przy stole. Po raz kolejny czytała maila do Roba. Rozmyślała, może Rob rzeczywiście ma rację? Może prawdą jest, że istnieją ludzie, którzy wręcz podświadomie boją się bliskości. Boją się miłości i związanego z nią poczucia szczęścia. Boją się harmonii i spokoju. ludzie, którzy zrobią wszystko by to poczucie bezpieczeństwa podkopać, zburzyć - byleby powrócić do dobrze sobie znanego stanu cierpienia. Uporządkowała wszystkie maile od niego, zaznaczyła w Outlooku opcję "usuń folder". Spojrzała na ocierającego się o nogi syjamskiego kota. Spojrzała na wysypane na stół tabletki. I wyszła.....
PS. Dramatis personae: Elżbieta Tudor - królowa Anglii (1533-1603), Robert Dudley hrabia Leicester (1533- 1588), John Dowland (1563- 1626) - kompozytor, lutnista i dyplomata, Liz & Rob - para znerwicowanych 30-latków z Londynu