Głośno o tej płycie było już od dawna. W końcu to wielki Sting powrócił z pierwszym autorskim materiałem od 10 lat! Efekt? Mizerny.
Wiele osób narzekało, że Sacred Love w 2003 obnażyło twórczą niemoc Stinga i jego silne ukierunkowanie na popularne stacje radiowe. Niezrażony artysta postanowił poszukiwać dalej, co zaowocowało bardzo ciekawą, stonowaną płytą If On A Winter’s Night…, która była intymnym spotkaniem z wiernymi fanami. W 2010 na rynek muzyczny trafiło wydawnictwo Symphonicities z orkiestrowymi aranżacjami klasyków z bogatego dorobku Stinga, które zostało jednak przyjęte dość chłodno (z czym się całkowicie zgadzam). Niedostatki albumu studyjnego w pełni wynagrodziły jednak długie i emocjonalne koncerty. Później była jeszcze trasa Back To Bass, która pokazała, że Sting ma wciąż rockową duszę i potrafi zaskoczyć fanów perfekcyjnym wykonaniem i wciąż żywą pasją.
Nie powinny zatem dziwić moje duże oczekiwania wobec powstającego podobno ponad trzy lata albumu The Last Ship.
Na samym wstępie należy podkreślić niezwykle istotny fakt. The Last Ship to, jak sam Sting mówi, „surowiec”, z którego powstanie ścieżka dźwiękowa do musicalu, który w lutym przyszłego roku zadebiutuje na Broadwayu. Jako, że tematyka całości ma dotyczyć stoczni i trudów życia to dość szybko możemy usłyszeć, że na albumie poruszamy się w konwencji mniej lub bardziej „szantowej”. Jest mi to gatunek dość bliski, od lat interesuje się tego typu muzyką i ze smutkiem muszę przyznać, że Sting skutecznie ograniczył jej wpływy nade wszystko stawiając swoją „produktową” przebojowość. Od pierwszego dźwięku utworu tytułowego, po ostatnią nutę nie rozstajemy się z tym, co już dobrze znamy. W tle plumkają instrumenty, a Sting rozpoetyzowanym głosem wyśpiewuje kolejne historie. Pierwszy poważny zarzut to wokalna forma artysty, któremu wiek wyraźnie dał się we znaki. W wielu momentach nie daje rady, pozostaje tylko melodyjność, przez co nie wszystkie emocje udaje się przekazać. Niby wędrujemy po zamglonych terenach stoczniowych, ale jest to podróż bardzo monotonna i schematyczna. Wciąż te same uliczki (pomysły) i te same brudne, obdrapane mury (nieciekawe aranżacje).
Czasami robi się ciekawej. Do instrumentarium dołączają skrzypki, gdzieś pojawi się walczyk, gdzieś bossa nova, ale przez większą część czasu płyta spokojnie może sobie lecieć gdzieś w tle. Ciekawiej robi się właściwie tylko dwa razy. Najpierw przy „Practical Arrangement”, który został ubrany w klasyczną, jazzową konwencję. Prawdziwą perełką jest jednak (wreszcie) lekko kpiący i rubaszny „What Have We Got?” jedyny musicalowy utwór z całości, bardzo obrazowy, bogaty dźwiękowo i dający faktyczną radość i słuchaczowi i muzykom. Poza tym otrzymujemy standardowe nudne, sztampowe pościelówy, które po latach są już po prostu nudne. Co ciekawe, dużo interesujących momentów trafiło na wersję deluxe, gdzie usłyszymy chociażby Briana Johnsosna z AC/DC w bodajże najlepszym utworze „Shipyard”. Nie wiem dlaczego wydawca postanowił najlepsze kąski przerzucić na wersję trzy razy droższą od tej podstawowej.
Chociaż, gdy podsumuje się różne fakty, cała otoczka wokół The Last Ship stanie się bardziej przejrzysta. Płyta w dniu premiery (!!!) osiągnęła status Złotej, a kilka dni później Platynowej (wynik imponujący, ale trzeba pamiętać, że sposób przyznawania tych nagród od lat budzi wiele wątpliwości). Sam miałem przyjemność pierwszego dnia odwiedzić największy Empik w Polsce - regały i wyspy pełne Stinga robiły wrażenie. Płyta rozchodziła się jak ciepłe bułeczki. Wniosek z tego jest dość oczywisty.
Sting nieważne co robi i tak napotka uwielbienie fanów. Musical, nawet artystycznie nieciekawy, będzie murowanym hitem. Uznanie należy się muzykowi za ryzyko i szukanie nowych, artystycznych ścieżek. Głównym zarzutem jest jednak to, że na tych poszukiwaniach traci muzyka, która przestaje wzbudzać jakiekolwiek emocje. The Last Ship zawiera w sobie dwa elementy, które fatalnie wróżą na przyszłość - Sting przestał wyróżniać się wokalnie na tle wielu innych artystów, a muzyka, którą pisze jest całkowicie spłaszczona i pozbawiona pomysłu.
Niestety, mam coraz większe obawy, czy my – fani, dostaniemy od Stinga jeszcze kiedykolwiek materiał, który pozwoli nam się realnie zachwycić.