Entering The Spectra, debiutancki album grupy Karmakanic – pobocznego projektu basisty The Flower Kings, Jonasa Reingolda – już z prawie dziesięcioletniej perspektywy czasu wydaje się być jednym z najbardziej interesujących dokonań formacji. Bardzo różnorodny i przez to może najmniej spójny z wszystkich wydawnictw zespołu, nazbyt chwilami obciążony muzyką The Flower Kings, zawiera bardzo dużo udanych, przemyślanych i do tego nośnych kompozycji. Czyżby dlatego ze świecą można szukać polskojęzycznych recenzji tego krążka?
Płytę rozpoczyna półtoraminutowe intro zatytułowane The Little Man, będące tak naprawdę wprowadzeniem w koncept albumu. Diana Nunez, niczym dziecięcą bajkę, opowiada o małym człowieczku żyjącym w małym mieście i mieszkającym w małym domku na maleńkiej planecie o nazwie Ziemia… Tematyka krążka jest oczywiście poważniejsza, niż ten - nieco baśniowy - wstęp, ale w to już każdy, kto sięgnie po ten album, wgryzie się osobiście.
Bo tymczasem, wraz z drugim, tytułowym Entering The Spectra, tak naprawdę zaczyna się ten krążek. To najdłuższa na płycie, trwająca ponad dwanaście minut, rzecz podzielona na siedem części, z których każda oznaczona jest nazwą innego koloru. Nieprzypadkowo. Muzyka Karmakanic jest wielowątkowa i wielobarwna a ten kawałek idealnie definiuje jej pomysł na granie. Już na samym początku możemy usłyszeć, kto tu tak naprawdę rządzi. Intensywny, napędzający całość bas Reingolda jest bardzo wymowny. Tak samo, jak kolejne dźwięki wypływające z tej kompozycji – stylistycznie mocno kojarzące się ze wspomnianym wcześniej The Flower Kings. I nie powinno to dziwić. Reingold zaprosił bowiem na swój debiut kolegów z macierzystej formacji: perkusistów Jaime Salazara i Zoltana Csorsza, klawiszowca Tomasa Bodina oraz wokalistę i gitarzystę Roine Stolta. Już chociażby jego bardzo charakterystyczna barwa głosu naprowadza nas na ten muzyczny trop. Podobnie jak harmoniczne rozwiązania wokalne, czy pojawiające się w znacznej ilości (być może nawet, w zbyt znacznej) jazzujące wstawki.
Bo Karmakanic świetnie czuje się na tym albumie w krótszych i bardzo melodyjnych formach. Przykładem niech będzie następny w zestawie The Spirit Remains The Same – zbudowany na zasadzie kontrastu numer, w którym potężny gitarowy riff sąsiaduje z ładnie zaśpiewaną zwrotką, z lekko orientalnym podkładem. A jeszcze trudno w nim pominąć zgrabne solo na fretless basie Reingolda i wzniosłą końcówkę. Cyberdust From Mars jest jeszcze bardziej zwięzły, ma fajną melodię i kroczący do przodu złowieszczy riff. Jeden z moich najbardziej ulubionych fragmentów – Space Race No: 3 – sięga w delikatny sposób do legendarnego Bohemian Rhapsody Queen. Wraz z The Man In Thee Moon Cries ocieramy się o AOR-owe granie, zaś One Whole Half, zaczęty iście progmetalowo, z czasem bardzo płynnie łączy tę stylistykę z jazzem. Składający się z trzech części Is This The End? powraca do inspiracji The Flower Kings (tak na marginesie – nie śpiewa tu Stolt, a Goran Edman – nadworny wokalista Karmakanic) i… Yes. To w nim znajdziemy najlepsze gitarowe solo na płycie. Cello Suite No:1 In G Major to jednominutowa miniaturka, w której główna postać albumu mierzy się na swoim fretless basie z… Genesisowskim Horizons, i która wprowadza nas w ostatni w zestawie Welcome To Paradise, już męczący nieco, przekombinowany, mało wyrazisty i niepotrzebny. Obniżający przy tym wartość tego, w sumie niezwykle udanego, debiutu.