W ogóle nie czuję atmosfery świąt. Prawdę mówiąc gwiazdka z roku na rok ma dla mnie coraz mniejsze znaczenie. Kiedy aspekt duchowy przestaje być ważny, wtedy reszta to tylko takie dodatki bez większego znaczenia. W takiej sytuacji „Nativity In Black” jako płyta na święta staje się niezbyt zaskakującym wyborem.
Płyty ku czci, czyli z angielska zwane tribute-albumami, jest to zjawisko, które na szerszą skalę pojawiło się gdzieś w latach 90-tych. Takich wydawnictw doczekało się do teraz bardzo wielu artystów, a jednym z pierwszych, głośniejszych, było właśnie „Nativity In Black” poświęcone Black Sabbath. Ile znaczą Sabaci dla metalu, to nawet nie ma co wspominać. „My z nich wszyscy” – że zacytuję wieszcza.
Towarzystwo, które się za to zabrało, było raczej metalowej proweniencji, ale takiej szeroko pojętej metalowej proweniencji. Zebrała się więc grupa śmiałków, która odważyła się porwać na absolut. Z pewnością sprzyjało im to, że były już lata 90-te i ta muzyka mogła zabrzmieć odpowiednio ciężej i mocniej, niż dwadzieścia lat wcześniej, co na pewno ułatwiało zadanie. A było ono proste – utrzymać się przy życiu. Bo chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie zakładał, że te nowe wersje okażą się lepsze niż wersje autorskie. Wszyscy starali się, żeby wyszło to jak najlepiej, żeby to co zrobią, zasłużyło na miano „oficjalnego” covera Sabbsów. A jeszcze, że wystąpili również tutaj również i muzycy Black Sabbat – Ozzy z Therapy, a Ward i Butler z Halfordem, Weinrichem i Tilsem w Bullring Brummies – trzeba było się spiąć. Większość zastosowała metodę, żeby trzymać się w miarę blisko oryginału, ale „wcisnąć” ile się da ze swojego grania. I to się raczej sprawdziło. Część postanowiła zrobić to zupełnie po swojemu, poważnie ryzykując bolesną wywrotkę, ale i tym też się udało. Jak wspomniałem wcześniej, oryginalnych wykonań nikt nie przebił, jednak znajdziemy na „Nativity In Black” sporo bardzo dobrze przerobionych utworów, a w najgorszym wypadku są to przeróbki udane. Świetnie wyszło Alowi Jorgensenowi i jego pedalskim DJ-om. Ich wersja „Supernaut” jest zrobiona po swojemu, po drugie nawet dynamiczniej i z większym pałerem niż oryginał, a do tego samego oryginału też z oczu nie traci. Mój ulubiony numer z „Master of Reality”, czyli „After Forever” Biohazard też potraktowało po swojemu i też wyszło dobrze, bo dołożyli więcej watów i podkręcili tempo. Śp. Peter Steele w ogóle zrobił z „Black Sabbath” "Type O’Negative” i to tak do spodu i efekt też jest całkiem przyjemny. Do tej grupy odważnych dołączyła też Sepultura ze swoim wykonaniem „Symptom of The Universe”, które chyba najmocniej odbiega od oryginału. I chyba właśnie im wyszło najlepiej. W zasadzie „Children of The Grave” w wykonaniu White Zombie też brzmi, jakby to Rob i jego kompania sami to sklepali, ale akurat oni to zawsze na sabbatowskich riffach jechali, więc jaki problem przearanżować nieco sekcję i zagrać to trochę szybciej? No właśnie – wyszło szydło z worka, czyli na ile współcześni metalowcy „zapożyczeni” są u Black Sabbath. Z drugiej strony bardzo „kanoniczną”, ale znakomitą wersję „War Pigs” przedstawiło Faith No More (do tego na żywo!). Bardzo przyzwoicie wypadli Dickinson z Godsmack, czy Bullring Brummies, nie można nie wspomnieć kolaboracji samego Ozzy’ego z Therapy, której efektem było bardzo przyjemne wykonanie „Iron Man”. A reszta – już nie wymieniona z imienia, również wypadła całkiem, całkiem.
Pierwsza odsłona „Nativity In Black” (bo jest też i druga z 2000 roku) okazała się przedsięwzięciem dobrze przemyślanym i jak najbardziej udanym. Udało się zebrać grupę wykonawców w tamtych czasach ważnych i mających sporo do powiedzenie, którzy nie bali się też przyznać do swoich muzycznych fascynacji. Zresztą być metalem i nie przyznawać się do Black Sabbath? Niemożliwe… Osiem gwiazdek z dużym plusem.
W ramach kontestowania tegorocznych Saturnaliów składam życzenia świętego spokoju i anielskiej cierpliwości wszystkim tym, którym to święto dynda nacią od pietruszki, mają do tego stosunek strażacki – czyli olewają, albo mają tego serdecznie dosyć. Nie martwcie się – przeżyjemy to jeszcze raz. Za czterdzieści kilka godzin będzie już po wszystkim!