Niewątpliwie w porównaniu z debiutem był to krok w tył. Ale czasem trzeba się cofnąć, żeby wejść na właściwą drogę. Time and a Word to właśnie jeden z takich przypadków.
Muzycy wymyślili sobie, żeby nowy album nagrać z orkiestrą symfoniczną. Nic nie wskazuje na to, żeby zrobili to dlatego, że przyjrzeli się dokładnie nowym kompozycjom i stwierdzili, że jakoś wyjątkowo do nich orkiestra będzie pasować. Raczej było to tak, że Jon powiedział do Chrisa: Patrz, wszyscy wokół nagrywają płyty z orkiestrami: Moody Blues, The Nice, Deep Purple – weźmy i nagrajmy też. Efekt wyszedł taki sobie. Tak naprawdę Yes stracił to, co było jednym z podstawowych atutów pierwszej płyty – potężne brzmienie organów, nie zyskując tak naprawdę nic w zamian. Orkiestra gdzieś tam sobie gra, poza nielicznymi momentami zespół nie ma pomysłu, jak ją wykorzystać, a Tony i Peter chowają się głęboko z tyłu. Wydaje mi się, że właśnie doświadczenie nagrywania płyty z orkiestrą to był ten moment, który postawił klawiszowca i gitarzystę obok zespołu. Na szczęście na ich miejsce mieli już wkrótce przyjść Właściwi Ludzie.
Najbardziej znanym utworem z albumu jest oczywiście tytułowy Time and a Word, pierwszy hicior (czy raczej hiciorek) zespołu, sympatyczna i chwytliwa, acz cokolwiek banalna melodia podana w gęstym symfonicznym sosie (ostatni refren to brzmi już jakby prosto z Opola). Astral Traveller na stałe pozostał w repertuarze koncertowym zespołu, jednak dwa zdecydowanie najlepsze nagrania to te, w których zostało najwięcej z atmosfery pierwszego albumu – eteryczne i zwiewne Then i Everydays (cover Stevena Stillsa, gdzie bodaj jedyny raz na płycie orkiestra naprawdę stanowi wartość dodaną).
Album przejściowy, można powiedzieć. Yes już chciał grać rock progresywny, a jeszcze nie wiedział jak – przy czym Peter i Tony wyraźnie zaczęli odstawać od reszty zespołu. Jeszcze przed wydaniem płyty Peter Banks został poproszony o odejście z zespołu – a jego zastępcą został niejaki Steve Howe. Historia Yes doznała błyskawicznego przyspieszenia.