Piątek z wielbłądem, czyli czterdzieści lat minęło.

 Oj, polecą cegłówki…

 Na Artrocku jest już dostatecznie dużo recenzji "Harbour of Tears" i nie muszę płodzić kolejnego eposu. Raczej będzie to trochę moich własnych refleksji na ten temat.

 Jak powszechnie wiadomo, "Harbour of Tears" jest opowieścią o emigracji Irlandczyków za Ocean i nie jest to opowieść wesoła. Po latach słuchania mam wrażenie, że Latimer "zajechał" temat. Porusza się po nim z gorliwością neofity i dlatego może brakuje mu nieco dystansu. Emigracja była, jest i będzie czymś trudnym i traumatycznym,  i dla jednostek,  i dla całych narodów.  Popatrzmy na nas - też przez praktycznie cały XIX, XX nawet XXI wiek rozjeżdżaliśmy się z różnych powodów po całej planecie. Sam mam rodzinę (o której wiem) w USA, Kanadzie, Francji, w Niemczech i na Ukrainie. Dawniej dla nas takim Portem Łez był Hamburg, a teraz - praktycznie każdy dworzec lotniczy, czy autobusowy. Bez tłumów, po kilka, kilkanaście osób,  załzawione, albo zrezygnowane twarze i  kilka milionów wyjechało. Mój najlepszy kumpel mieszka w Anglii, drugi w Austrii. Kwestia, czy Latimer przesadził, czy nie przesadził  z ciemnymi farbami - trudno to jednak oceniać. Ale przyrządził to  w tak ckliwo-sentymantalno-serdcoszczipatielnym sosie, że po jakimś czasie zaczyna to nieco dokuczać,  gdzieś zamiast uczuć pojawia się egzaltacja. "Dust And Dreams" jest jeszcze bardziej ponure, ale tam jest to  autentyczne – nawet muzyka to podkreśla, czasem surowa, czasem gwałtowana, w każdym razie bardzo różnorodna. Tam jest emocjonalne mięcho. Tu  - najwyżej pierś z kurczaka i to bez skóry. Zbyt łzawe, żeby naprawdę poruszało. Mniej więcej wszystko w podobnym klimacie, co nie do końca musi być zaletą tego krążka. Zabrakło trochę drapieżności tej muzyce. W zasadzie, poza "Song for My Father"  na Porcie Łez nie ma utworów, które mogłyby stać się nowymi wielbłądzimi klasykami.  Dobrze, wiem - to jest koncept album - tu chodzi o odbiór całości - potraktujmy to jako jeden utwór, całość od pierwszej nuty zaśpiewanej przez Mea McKenna aż do ostatniego szumu morza. Jest to jeden z tych koncept-albumów Camel, które w największym stopniu są i muzyczną, i fabularną całością.

 Kiedy  ukazał się na początku 1996 roku byłem  nim totalnie oczarowany. No powiedzmy – prawie totalnie, ale robiło to na mnie naprawdę duże wrażenie. Słuchałem tej muzyki  bardzo regularnie przez kilka lat, potem rzadziej, a ostatnio przypomniałem to sobie z okazji wielbłądziego cyklu. I co – no i tak jak  mi się zaczęło robić już kilka lat temu –  nie zachwyca. To nie było tak od razu,  tak z czasem mi to przyszło. Albo przeszło. Po początkowej fascynacji, nastąpiło pewne spowszednienie tej muzyki i coraz częściej nachodziła człowieka  myśl – ładne, ale przecież jakieś cudo to to nie jest, a najlepiej mi się słucha… tych dwudziestu minut szumu morza. Nie chcę, żeby wyszło, że odsądzając od czci i wiary, walę w "Harbour of Tears" jak w bęben. Z pewnością jest to interesująca i dobra, co najmniej dobra płyta. Dobrze przemyślana, spójna muzycznie i fabularnie. Ja ją naprawdę lubię. Wcale mi nie chodziło, żeby kontrowersyjną, "odbrązawiającą" recenzją narobić szumu na forum, czy na fejsie. Raczej chciałem spojrzeć na "Harbour of Tears" z perspektywy czasu - kiedy emocje opadły, kiedy się to wszystko naprawdę dobrze poznało. Słuchając jej przez te kilkanaście lat po wielokroć, w różnych sytuacjach, a nawet z różnych nośników, zmieniał mi się stosunek do niej – od początkowego zachwytu, do obecnej … powiedzmy sympatii. Kiedy mija sensacja polowania, muzyka zaczyna powszednieć, zaczynamy dostrzegać pewne niedoskonałości. Tak mi się zdarzyło z Portem Łez. Cóż, bywa.