Pierwsza solowa płyta Davida Gilmoura była trochę takim odprężeniem, wyluzowaniem, wykorzystaniem możliwości pogrania z dawnymi znajomymi. Powstał album z jednej strony ciekawy, pełen bardzo interesujących solówek gitarowych, z drugiej nieco niedopracowany kompozycyjnie. Drugi album miał być czymś poważniejszym. Wszak powstawał w czasie, gdy los Pink Floyd był w najlepszym razie niepewny. Gdy David Gilmour coraz bardziej odczuwał presję, by udowodnić krytykom, kolegom z zespołu, publiczności, a może nawet przede wszystkim samemu sobie, że Pink Floyd to nie tylko i wyłącznie Roger Waters, że on też może tworzyć ciekawe, dopracowane kompozycje. Dlatego o ile przy poprzednim albumie dał zarobić starym kumplom, z którymi jeszcze w połowie lat 60. tworzył Jokers Wild, tym razem zebrał w paryskim studiu istną kompanię honorową. Na płycie pojawili się bowiem: Pino Palladino, Jon Lord, Steve Winwood, Bob Ezrin, Sam Brown, Ray Cooper, Pete Townshend, Michael Kamen…
Płytę „About Face” wypełniło dziesięć starannie skomponowanych i zaaranżowanych utworów, utrzymanych w różnych stylach. Typowy dla lat 80. przebojowy rock to choćby otwierający płytę „Until We Sleep”. To również – nieco lepszy – „Love On The Air” z tekstem Pete’a Townshenda. Townshend jako twórca tekstu wspomógł Gilmoura także w „All Lovers Are Deranged”, najostrzejszym, najbardziej żywiołowym utworze na całym „About Face”. We wszystkich trzech utworach głównym tematem są wszelakiego rodzaju rozterki uczuciowe, od miłosnych uniesień („Until We Sleep”) po odradzanie się po przebytej traumie („Love On The Air”). Nie zabrakło też ballad. „Murder” – jedna z najlepszych kompozycji, jakie wyszły spod pióra Davida Gilmoura – zaczyna się bardzo delikatnie, spokojnie, po czym, po krótkiej solówce na bezprogowej gitarze basowej, nagle nabiera siły i ostrości, stając się bardzo mocnym, klarownym krzykiem sprzeciwu. David napisał tą piosenkę po bezsensownej śmierci jednego ze swoich największych idoli – Johna Lennona. Równie udanie wypadają: ponura medytacja nad rozpadem przyjaźni, albo związku, oparta na ponurej grze na gitarze akustycznej „Near The End” oraz bardziej dynamiczna, w zawoalowany sposób poświęcona sporom na linii Waters – Gilmour „You Know I’m Right”. A nieco patetyczna tak w warstwie muzycznej, jak i tekstowej „Out Of The Blue” to interesujący przykład typowej dla połowy lat 80. zimnowojennej nuklearnej paranoi. Podobnie jak zgrabna piosenka „Cruise” – ironiczna oda do cudownej broni Ronalda Reagana, pocisku samosterującego, intrygująco zakończona fragmentem utrzymanym w rytmice reggae. Podobnie intrygująco wypada „Blue Light” – rozkołysany funk wsparty całą sekcją instrumentów dętych. „Let’s Get Metaphysical” – opracowany na gitarę i orkiestrę – brzmi nieco jak fragment jakiejś muzyki filmowej.
Nieco zaskakująca to płyta. David Gilmour stara się na niej udowodnić, że jest zarówno dobrym tekściarzem (na ogół z powodzeniem – trochę banałów i patetycznych klisz w „Out Of The Blue” można wybaczyć, kiedy słucha się jadowicie ironicznego „Cruise”), jak i wszechstronnym kompozytorem i wykonawcą. To ostatnie udało mu się bez wątpienia: mimo sporego rozrzutu stylistycznego, płyta jest równa pod względem poziomu, żaden utwór specjalnie nie odstaje jakościowo od pozostałych. Tym bardziej więc szkoda, że płyta nie zdobyła sobie takiej popularności na jaką zasługiwała (okolice 30. miejsca na listach przebojów)
Bardzo dobra, ciekawa, wciągająca płyta. Bez której nie byłoby choćby „A Momentary Lapse Of Reason”.