Ćwiara minęła AD 1986!
Miał być to pomysł jednorazowy i dotyczyć tylko rocznika 1984. Ale koledze Strzyżowi idea się spodobała i pisze dalej. Chcąc nie chcąc, muszę do niego dołączyć. Chociaż bez większego entuzjazmu, bo druga połowa lat osiemdziesiątych nie była już specjalnie interesująca. Wszystko co ciekawe w muzyce tej dekady już się wydarzyło, a co ważnego miało się wydarzyć, to już o tym zdążyliśmy wcześniej napisać.
Rok 1986 niczym specjalnie się nie wyróżniał. Kilka wielkich płyt zdarzyło się, i owszem, ale trudno mówić o jakimś nadzwyczajnym urodzaju. Jednym z bardziej pamiętnych, bo profetycznych wydarzeń, była wypowiedź Zbigniewa Bońka, zwana też klątwą Bońka. Po przerypanym haniebnie meczu z Brazylią (0:4) w 1/8 meksykańskiego Mundialu. Powiedział on, że chciałby zobaczyć takiego trenera reprezentacji Polski, który awansuje z nią do finałów mistrzostw świata dwa razy pod rząd, albo niech przynajmniej w ogóle awansuje. No i mieliśmy przerwę 16 lat. A drużyna Antoniego Piechniczka była ostatnią, która wyszła z grupy na mistrzowskiej imprezie. Zresztą same mistrzostwa wspominam średnio – mecze późno w nocy, sporo takich sobie, poza tym koniec trzeciej klasy, ciało gogiczne znęcało się nad nami jak kat nad grzeszna duszą (bośmy coś podpadli). Nawet chcieli nam klasę rozwiązać za szczególne „osiągnięcia” w dziedzinie zachowania. Sam miałem mocno pod górkę z geografią (gospodarcza Polski – koszmarna, nudna i bezużyteczna piła) i zaproponowałem moim rodzicom, że spoko ja zawsze mogę złapać jeszcze ze dwie pały i już nie będę musiał dojeżdżać do Sanoka, czy do Ustrzyk, bo się zostanę. Rodziciele nie wyrazili zbytniego entuzjazmu dla mojego pomysłu i musiałem jeszcze przez kilka tygodni zajadle walczyć o życie.
Ale może wróćmy do muzyki. Zwykle w tym cyklu piszemy o płytach albo bardzo ważnych, albo ważnych dla nas, albo o płytach, które bardzo lubimy. Tym razem będzie coś z zupełnie innej beczki. Co prawda trudno powiedzieć, że „Turbo” się nie wyróżnia, ale na pewno nie w taki sposób, jakby chcieli wszyscy zainteresowani. To tak jak mały Jasio się tym wyróżnił w szkole, że złapali go na paleniu fajek w kiblu.
Na samo wspomnienie „Turbo” część fanów Judaszy dostaje ataków śmiechu, część ataków płaczu, a ta część najbardziej stabilna emocjonalnie puka się znacząco w głowę. Część fanów udaje, że jej w ogóle nie ma, część nie zbliża się do niej na dystans mniejszy niż strzału z łuku. Ci bardzo odważni to biorą do ręki, ale w gumowych rękawiczkach i tak w dwa palce, daleko od siebie. Jest też grupa straceńców hard-corowców, którzy nawet tego słuchają.
Panie i Panowie! Judas Priest przedstawiają swój najlepszy album z muzyką disco! Kto na ten pomysł wpadł i zamiast przeprosić i pójść sobie dalej, czepił się go jak rzep psiego ogona? W czyim umyśle się taka koncepcja narodziła? I jakimi środkami chemicznymi ten umysł potraktowano wcześniej? W każdym razie idea stała się ciałem (a raczej kawałkiem plastiku – dosłownie i w przenośni) i zamieszkała między nami. A że sam pomysł był beznadziejnie głupi, takaż płyta powstała. Jedna z najgłupszych w latach osiemdziesiątych. Gorszych to się sporo znalazło, ale takich jeszcze bardziej od czapy – to bardzo niewiele.
Z tym disco to trochę przesadzam. Judasze po prostu w brzydki sposób spudlili się. Można podejrzewać, jaki cel im przyświecał – mocniejsze wejście na rynek amerykański. Na krótki dystans się to opłaciło, bo album za Oceanem sprzedawał się znakomicie, ale chyba sam zespół zdał sobie sprawę, że posunęli się za daleko, bo następny „Ram It Down” to był już normalny, uczciwy judaszowy metal.
W zasadzie jedyną rzeczą do której na „Turbo” raczej nie ma się co czepiać, jest sama muzyka. Paradoksalnie. Zła płyta z dobrą muzyką. Większość tych utworów znalazło się potem na koncertowym „Priest…Live!” i kiedy zostały zagrane „po bożemu”, można się przekonać, że nic im nie brakuje. Ale wersje studyjne… Gwałt na muzyce dokonany przy pomocy stołu mikserskiego. „Turbo Lover” – okej, tak ma być nic innego z tego się nie zrobi, taka była koncepcja tego kawałka. W sumie to rzecz kontrowersyjna, ale niezła, pełen energii, ma niezły wykop – na pewno bardzo przebojowa w tym dobrym znaczeniu. Syntezatory w „Out In The Cold” (najlepszy utwór na płycie) też sprawdzają się jak najbardziej. Prosto bijąca, „wzbogacona” elektronicznie perkusja – pół biedy, chociaż zbanalizowanie warstwy rytmicznej szkodzi tym utworom. Klawisze – drugie pół biedy. Nigdy nie miałem nic przeciwko syntezatorom w heavy metalu – trzeba tylko wiedzieć, kiedy i jak je używać. Jednak pewne rzeczy są nie do wybaczenia – przede wszystkim aranżacje i miks - gitary; przystrzyżone, uczesane, ugłaskane i schowane z tyłu, za to wokal Halforda wyciągnięty do przodu, co gorsza tylko momentami śpiewa tak jak powinien, a tak ogólnie na jakieś 25 procent możliwości – całość brzmi cholernie popowo. Sporo dobrej muzyki plastikiem zalano. Szkoda, bo mogła być to bardzo fajna płyta. Przy przyzwoitej produkcji wyszłoby z tego nieco lżejsza i bardziej przebojowa wersja „Defenders of The Faith” i też miałaby spore szanse poważnie zamieszać na listach przebojów. Jednak powstało co powstało.
Nie skreślam „Turbo” całkowicie, czasem sobie nawet tego słucham, bo to przebojowa i dynamiczna płyta. Na plastik w muzyce jestem dosyć dobrze uodporniony – dorastałem w tych czasach. Uważam, że wcale nie jest to najgorsza płyta Judas Priest – pod tym względem nie do wyjęcia jest „Nostradamus”, a i pewnie ze dwie, trzy słabsze by się też znalazło. Ale przy całej mojej… no nie sympatii, raczej pobłażliwości dla „Turbo”, uważam, że był to nieudany eksperyment.