Neal Morse to prawdziwy muzyczny pracoholik. Nie daje absolutnie wytchnienia fanom swojego talentu sypiąc kolejnymi wydawnictwami i wydarzeniami ze swojego obozu. Wszak całkiem niedawno przywrócił do życia Transatlantic i pojawił się z nim w Polsce oraz, mniej więcej w tym samym czasie, wydał swój kolejny solowy – tym razem koncertowy – album. Czyż nie za dużo tego? Dodam, że nie mam tu bynajmniej na myśli licznych płyt studyjnych artysty biegnących dwutorowo - rockowymi i chrześcijańskimi szlakami. Bo przecież w ostatnich latach, każde swoje wydawnictwo studyjne uświetniał on płytami koncertowymi. Po „Testimony” ukazało się DVD „Testimony Live” (2004), po krążku „?” pojawił się album „? Live” (2007), a po „Sola Scriptura”, DVD o tytule „Sola Scriptura & Beyond” (2008).
Tym razem przyszła kolej na podsumowanie trasy promującej płytę „Lifeline” czyli… następny albumik z oklaskami, z tytułem nawiązującym do jednej z kompozycji z ostatniego dzieła artysty, „So Many Roads”. Albumik?! Toż to 3 – płytowa cegła, którą Morse jeszcze raz powraca do nagrań ze swoich ostatnich płyt. Mamy zatem półgodzinny „Question Mark Medley” (to „skrócik” z płyty „?”), 35 – minutowy „Testimedley”, kilkadziesiąt minut z płytą „One” („Help Me” / The Spirit And The Flesh", „Author Of Confusion”), drobniutki wyskok na "Songs From The Highway" wraz z kompozycją „That Crutch” i oczywiście spore wyjątki z „Lifeline” (półgodzinne „So Many Roads”, „Leviathan”, „The Way Home”, „Lifeline”). Nie samym jednak solowym Nealem Morsem żyje to wydawnictwo. Kapela odgrywa bowiem jeszcze trzy numery Spock’s Beard ("At The End Of The Day", "Walking On The Wind", “I’m The Guy”) oraz “transatlantyckie” “Stranger in Your Soul” i “Bridge Across Forever” (połączone ze sobą) oraz “We All Need Some Light”.
Co ciekawe, nie jest to jeden koncert, a zbiorówka nagrań z trasy koncertowej odbytej przez artystę podczas europejskiego tournee w 2008 roku. Wcale jednak to nie przeszkadza, kawałki są zgrabnie połączone tak, że słuchacz ma wrażenie uczestniczenia w spójnym występie. Większych muzycznych zaskoczeń tu nie ma. Neal śpiewa jak na siebie bardzo przyzwoicie (możliwość wyboru nagrań zrobiła jednak swoje), pozostali muzycy mu nie ustępują, w efekcie czego otrzymujemy bardzo dobrze zagraną progresywną płytę koncertową z wszystkim, co dla stylu Morse’a najważniejsze: dobrymi melodiami, wielowątkowymi kompozycjami i patetycznością (albo jak napiszą jego krytycy – nudą i przerostem formy nad treścią).
Pozostaje jeszcze tylko odpowiedź na jedno, dość zasadnicze pytanie. Dla kogo ta płyta? Dla fana, który już obkupił się we wcześniejsze, wymienione wyżej płyty koncertowe. Pewnie nie za bardzo, bo krążek nic nowego do wizerunku Morse’a nie wnosi. Czyli prędzej dla… nowicjusza. Ten, nic nie wiedząc o artyście, może szybko nadrobić zaległości z jego twórczości. Tylko czy szybko?! Ci którzy są w stanie przebrnąć przez ten, ponad trzygodzinny materiał rodzili się pewnie jeszcze przed stanem wojennym. No ale oni Morse’a już nieźle znają. Młodszym wystarczy zapewne drobny wyskok na „majspejsik” w celu poznania kto zacz…