Z Nealem Morsem mam jeden, zasadniczy problem. Fantastycznie słucha mi się jego muzyki, przy jednoczesnym braku pomysłu na… pisanie o niej. Nie czarujmy się – Morse oryginalny w swoich propozycjach nie jest i każdy, kto choć raz posmakował jego twórczości, wie czego się po nim spodziewać. Nie inaczej jest i tym razem. Tak przy okazji – myślę, że podobne rozterki można mieć przy słuchaniu kolejnych płyt Iron Maiden. Czyż Neal Morse nie jest zatem… żelazną dziewicą chrześcijańskiego rocka (he he)?! Być może. Faktem jest, że pewnie wielu, owa propozycja artystycznego szyldu rozbawi, biorąc pod uwagę tematykę jaką para się muzyk.
Cóż, „Lifeline” jest albumem przygotowanym pod każdym względem bardzo tradycyjnie. Grają na nim starzy przyjaciele Morse’a – Mike Portnoy i Randy George. Neal nie odmawia sobie, obok krótkich form, prezentacji długich suit (tym razem dostajemy dwie: tytułową, trwającą trochę mniej niż kwadrans i prawie półgodzinną „So Many Roads”) no i tradycyjnie chwali imię Pana (choć akurat „Lifeline” nie ma w odróżnieniu od ostatnich dokonań artysty charakteru konceptu). Mniejsza o to. Prawdą jest, że po zobaczeniu szczerze płaczącego Morse’a podczas koncertu zarejestrowanego na DVD „Sola Scriptura And Beyond”, najzwyczajniej mu wierzę i nie przeszkadza mi, gdy śpiewa „Jesus is my lifeline”.
Bo tak naprawdę to bardzo piękna płyta, ze ślicznymi, melodyjnymi piosenkami („The Way Home”, „God’s Love”, „Children Of The Chosen”) i… progresywnymi, złożonymi i wielowątkowymi cegłami, w których natrafimy między innymi na magiczne, dopieszczone gitarowe solo, którego posłuchać można tylko na… klęczkach („So Many Roads”). Momentami jest oczywiście inaczej – jak chociażby w głośniejszym, bardziej zadziornym, z agresywnymi partiami saksofonu, „Leviathanie”. Ale to wyjątek na płycie, na której Neal Morse być może i lekko powraca do odległych „spock’sbeardowych” czasów, trzyma się jednak swojej mocno wytartej ścieżki. I dobrze.