Przyznam otwarcie i w sumie z lekkim zażenowaniem, że prawie przeoczyłem ten album, mimo dość bliskiego przyglądania się muzycznej scenie, szczególnie tej z artrockową naklejką. Może to już efekt nadmiaru ukazującej się nowej muzyki, ale faktem jest, że kiedyś odliczało się dni do premiery nowego albumu Wilsona a promocyjne teksty co rusz wpadały do redakcyjnej skrzynki. Dziś przypomnienie o nowym, solowym albumie lidera Porcupine Tree wpadło do mnie niemalże w ostatniej chwili. Ot, tak prywata, pewnie niewiele znacząca, ale utkwiła mi w głowie…
W każdym razie, płyta już jest i hula po świecie od ponad dwóch miesięcy a sam artysta niebawem przybędzie z nią na - pierwsze od ponad siedmiu lat - solowe występy do Polski. I choć w tych ostatnich tygodniach sporo z pewnością o niej napisano, także i my przyjrzyjmy się krótko temu albumowi.
Zacznijmy od przesłania albumu. Bo to jak często u artysty rzecz koncepcyjna. Tym razem punktem wyjścia dla muzyka jest tak zwany "efekt ogólny" (ang. "overview effect"), czyli głębokie przeżycie astronautów spoglądających na Ziemię z kosmosu. Punktem wyjścia, bo generalnie teksty dotykają często typowo ludzkiej codzienności, niełatwej, pełnej bólu i rozczarowań.
Z pryncypiów warto wspomnieć, że tradycyjnie Wilsonowi na albumie towarzyszą znane i zacne w świecie rocka nazwiska: Adam Holzman, Craig Blundell i Randy McStine, zaś sama płyta mieści się w winylowych trzech kwadransach i jest podzielona na dwie suity – trwającą ponad 23 minuty Objects Outlive Us i niespełna 19-minutową The Overview.
A muzycznie? To raczej powrót artysty do grania, z którym od lat był kojarzony, także przez pryzmat Porcupine Tree. Do progresywno-rockowej formy, złożonej, wielowątkowej, z odwołaniami do klasyków rocka. Bo taka, sięgająca do korzeni, jest ta pierwsza suita, w której muzyk porzuca popowy szlif, z którym lubił flirtować na swoich poprzednich płytach. Tu w zasadzie pewną przebojowością i niewątpliwą atrakcyjnością melodyczną odznacza się tylko Objects: Meanwhile zbudowany na brzmieniu akustycznej gitary, jednak i on zyskuje rockowej intensywności w drugiej części. Sama suita intryguje przede wszystkim świetnie dopracowaną, soczystą i selektywną sekcją rytmiczną, rewelacyjnymi figurami gitarowymi i dobrym finałem w postaci powolnej, majestatycznej, nieco metalicznej solówki gitarowej (w ostatniej fazie, dość eksperymentalnej), zdobiącej ostatnie cztery minuty kompozycji.
Tytułowa The Overview, krótsza o kilka minut, to już nieco inna bajka, co słychać w otwierającym ją Perspective. Odhumanizowanym, zdominowanym elektroniką, z intensywnym rytmem, ambientowością i z kobiecą melorecytacją. To oczywiście też muzyczne ścieżki, którymi w swojej twórczości Wilson podążał. Zaraz jednak po nim mamy kolejnego „przystępniaka” w postaci kompozycji (piosenki) A Beautiful Infinity / Borrowed Atoms. Wkrótce wracamy klimatem do mniej organicznej, a bardziej elektronicznej formy (Infinity Measured in Moments), choć ozdobionej gitarową tyradą. Wszystko zamyka klasycznie ambientowy, z jazzowym, „saksofonowym” posmakiem, Permanence.
To naprawdę dobra, inteligentna płyta, choć nie jest z pewnością najwybitniejszą w dyskografii artysty. Absolutnie wymaga słuchania w całości, w skupieniu, z uwagą skierowaną na smaczki i brzmieniowe detale. Tym bardziej, że bardzo dobrze jest zagrana i wyprodukowana. Ale to u Wilsona nie dziwi. Myślę, że w koncertowym entourage’u spore jej fragmenty mogą pokazać swoją siłę.