Dla przypomnienia, bo grupa zamilkła na dobre kilka lat - Karnataka należy do grupy brytyjskich prog-folkowych grup, z damą za mikrofonem i z tęsknotą popatrujących w stronę Renaissance, które pozostaje ich niedościgłym wzorem. Do tego towarzystwa należą jeszcze na przykład Iona, Mostly Autumn i Magneta.
Miła płyta, tylko nie całkiem wydarzona. Po siedmiu latach hibernacji wypadałoby nagrać, co przynajmniej próbowałoby dorównać "Motylkowi". A tu mamy coś takiego, co miejscami można byłoby określić - Iona na wakacjach, po roztrenowaniu. Tyle, że ostatnio Iona zanotowała poważny zjazd formy i "The Gathering Light" jest sporo lepsze niż „The Circling Hour” .
Początek płyty zapowiadał, że będzie jeszcze gorzej niż na wspomnianym krążku Iony. Pierwsze cztery utwory ledwie przeżyłem, powieki jak z ołowiu, opadywały okropnie. Ale mimo obfitego śniadania nie dałem się, nie usnąłem. Cierpliwość moja została nagrodzona, bo już przy "Serpent and the Sea" jakby ożywczy zefirek powiał, świeża bryza. Przejrzałem na oczy, serce zaczęło mocniej bić i pojawił się uśmiech na mojej twarzy, otępiałej od walki z wszechogarniającą sennością. No coś się zaczęło wreszcie dziać! Wreszcie było melodyjnie, pastelowo, z rozmachem, bogato – czyli tak jak być powinno od początku. A dlaczego tak nie mogło być od początku? Gdyby zapomnieć zespołowi pierwsze kilkadziesiąt minut, to byłaby bardzo ładna płyta. Zasadniczo mogłoby tych utworów wcale nie być. Pozostałe cztery trwają ponad czterdzieści minut, dokładając wstęp "The Calling” – byłoby już praktycznie trzy kwadranse – na uczciwy długograj wystarczyłoby. Będę sobie musiał też z tego krążka zrobić wersję highlights – tak jak z "Works" Emersonów. Te czterdzieści kilka minut jest bardzo ładne – jest tam dokładnie wszystko to, co od takich zespołów chcę – przede wszystkim piękne melodie, do tego efektownie zaaranżowane, z rozmachem, nieco patetyczne, romantyczne duchem. Chyba najlepsze to tytułowy (gościnnie Troy Donocley) i ten co tak naprawdę album zaczyna - „The Serpent And The Sea”. Natomiast pierwsze cztery utwory, no powiedzmy trzy, wyłączając "The Calling" – bo to wstęp jak wstęp – ma dwie minuty i jest odpowiednim wprowadzeniem w nastrój płyty, ale "State of Grace", "Your World" i "Moment in Time" to nudne rzępolenie, sprawdzające się najwyżej w charakterze środka usypiającego.
Płyta mimo wszystko na półkę, a nie do kosza, czyli było nie było – na siedem gwiazdek zasługuje. Ale z pewną taką nieśmiałością. Trudno ocenia się krążek, gdzie spory kawałek muzyki jest nudny przeraźliwie, a jeszcze większy - naprawdę bardzo dobry. Czasami lepiej w ogóle nie oceniać , bo taka "średnia arytmetyczna" nie ma sensu. Jednak zostanę przy tej siódemce. Nikomu nią krzywdy chyba nie zrobię.