Ćwiara minęła!
Nie miałem wielkiej ochoty kontynuować tego cyklu, głównie z tego powodu, że muzyka z roku 1985 nie odznaczała się niczym szczególnym, lata osiemdziesiąte też powoli zaczynał dopadać kryzys wieku średniego. To taki letni rocznik. Ukazało się co prawda trochę wybitnych rzeczy, ale nie zawsze takich, które by i mnie się spodobały. Mój ulubiony album roku – IQ – "The Wake" jest już zrecenzowany. Nie wiem co mógłbym innego o nim napisać. Dlatego nie byłoby kolejnej edycji "Ćwiary", gdyby nie upomniał się o nią kolega Strzyżu. Dlatego jeżeli komuś spodobał się ten cykl i liczył na kontynuację, to listy z podziękowaniami i propozycje matrymonialne proszę kierować na jego adres.
To była moja pierwsza recenzja jaką napisałem. Potem wysłałem ją do NON-STOPu, z dopiskiem, że jeśli nikt tam nie ma ochoty napisać o nowej płycie Marillion, to mogą dać zadebiutować jakiemuś początkującemu amatorowi. Nie opublikowali. Ale pojawiła się ich własna recenzja "Misplaced Childhood" (w grudniu, płyta wyszła w czerwcu, a ja im mój tekst wysłałem w połowie września). Czyli w pewnym sensie moja pisanina spełniła swoje zadanie – wreszcie na łamach NON STOPU ktoś zauważył Marillion. A była to już czwarta płyta zespołu. Wcześniwej ani dudu. Niestety nie zrobiłem sobie kopii moich pierwszych recenzenckich podrygów – mogłoby być ciekawie skonfrontować tamten tekst z obecnymi. Gorzej gdyby się okazało, że wtedy pisałem lepiej niż teraz.
Jak pamiętam nie była to recenzja nadmiernie pochlebna. Widać już wtedy miałem zdrowy stosunek do swoich idoli i nie traktowałem ich z bałwochwalczym uwielbieniem. W odróżnieniu od dwóch pierwszych płyt zapełnionych długimi, rozbudowanymi kompozycjami, "Mispalced Childhood" jest to dziesięć krótkich utworów, tyle, że tworzących jedną całość, muzycznie i treściowo. Kiedy pierwszy raz posłuchałem tego krążka , minę miałem niezbyt zachwyconą. To nie było to, za co darzyłem Marillion gorącym uczuciem od dwóch lat. Jeszcze to "Kayleigh" – jakiś popowy kawałek. Ani to "Assassin'", ani to "Garden Party", ani nawet "Market Squere Heroes". Jedna szybko "łapłem", że „Pogubione Dzieciństwo” trzeba traktować jako całość, wtedy to inaczej wygląda.
Picie i rozczulanie sie nad sobą – w tym czasie Fish pisał głównie o tym(*), a "Mispalced Childhood" to w sumie kolejne wariacje na te tematy. Główny bohater orientuje się w pewnym momencie, że rośnie mu brzuch i łysina. Zaczyna żałować swoich młodzieńczych lat, rozpamiętuje swoje dotychczasowe wzloty i upadki, robi bilans swego dotychczasowego życia i nie jest on za bardzo na plusie. Na szczęście w finale dochodzi do wniosku, że bycie młodym (dzieckiem) to stan ducha, a nie metryki. Można zachować dziecięcą pogodę ducha i wrażliwość, chociaż czesze się już człowiek gąbką, a rano zanim się rozrusza, to napierdalają go wszystkie gnaty. Fish kiedy pisał "Mispalced Childghood" miał zaledwie 26-27 lat i dlatego zastanawiający jest jego pesymizm, brak wiary w jutro, lepsze. A przede wszystkim zbytnio mitologizuje czasy, kiedy ma się jedynkę z przodu. Z perspektywy swojego piątego krzyżyka uważam, że jego ówczesne czarnowidztwo było zupełnie nieuzasadnione. Raczej rację miał Grechuta, śpiewając, że liczą się tylko te dni, których jeszcze nie znamy. Zycie można zacząć po trzydziestce, nawet, jeśli człowiekowi niewiele wcześniej wydaje się, że z takiego kanału nie wyjdzie do osranej śmierci. A na „Mispalced Childhood” młody facet dopiero po czterdziestu minutach narzekania dochodzi do wniosku, że życie nie kończy się na dzieciństwie i byciu nastolatkiem. Trywialne, prawda? Ale jak opowiedziane. Fish miał talent do opowiadania takich prostych historii w sposób zajmujący, a bardzo często i przejmujący. Dlatego mimo pewnej pretensjonalności, jest to jednak bardzo, bardzo udane libretto (no bo to można chyba tak nazwać). Są fragmenty, które cały czas znakomicie przez te ćwierć wieku pamiętam – wizja więdnącego (gnijącego) goździka w wazonie, "randka" z francuską prostytutką, rachunek sumienia z "Mispalced Randezvous", pijak z "Courtain Call", czy miotający się po życiu osobnik z "Blind Curve". Chociaż zamiast tego na siłę doklejonego happy endu, główny bohater napruty jak messerschmitt mógłby się na koniec roztrzaskać w efektownej kraksie samochodowej. W ostatniej scenie słychać byłoby syrenę karetki pogotowia ratunkowego, a z wraku samochodu, z cudem ocalałego radia dolatywałyby dźwięki „Always Crashing In The Same Car” Davida Bowie. Zresztą Fish miał pomysł na którąś z kolejnych płyt, żeby bohater opowieści jechał sobie samochodem, a z radia leciałyby różne piosenki. Miała być to płyta z coverami. Nie przeszło to jednak, bo reszta Marillion wolała grac swoją muzykę. Nieporozumienia na tym tle też ponoć miały wpływ na odejście wokalisty z zespołu.
Za to muzyka na „Mispalced Childhood” nie jest mistrzostwem świata. Na pierwszej stronie jest zupełnie dobrze, prawie do końca, tylko dwuczęściowy „Heart of Lothian” nieco odstaje (Jest taka drużyna w lidze szkockiej – „Hearts of Midlothian” – przypadek? Wątpię). „Bitter Suite” jest ciekawie pomyślana fabularnie – poszczególne fragmenty całkiem sensownie układają się w jedną całość, i muzycznie i literacko. „Kayleigh” z czasem polubiłem, „Lavender” podobało mi się zawsze (ale szkoda, że pełna wersja jest tylko na singlu), a "Pseudo Silk Kimono" jest idealnym wstępem do całej opowieści. Druga strona – tu jest gorzej. „Blind Curve” dla mnie zaczyna się dopiero od „Perimeter Walk”, finałowy „White Feather” – hałaśliwy i nijaki. Tylko „Childhood’s End?” to taki soczysty, rasowy Marillion, chociaż w dosyć skondensowanej formie. W każdym razie – co ważne i co warte zauważenia – nigdy przedtem, ani potem na płytach Marillion warstwa fabularna nie była ważniejsza od muzycznej – pod tym względem „Mispalced Chilhood” na pewno stanowi wyjątek. Te wszystkie muzyczne mielizny i dłużyzny, którymi nas tutaj uraczono, są tylko „soundtrackeim” dla opowiadanej historii i jako takie sens mają.
Mój stosunek do tej płyty jest taki… kwadratowy. Z jednej strony uważam, że jest to najsłabsza rzecz nagrana przez tzw. stary Marillion. Nawet nigdy nie planowałem jej kupować. Jest w domu tylko dlatego, że Agnieszka wniosła ja w „posagu”. Mnie zawsze wystarczała koncertowa wersja z „The Thieving Magpie”. Z drugiej strony była to moja codzienna kołysanka przez całe lato 1985 roku. Hm… w zasadzie to ją zwykle oceniam w zależności od kontekstu – najsłabsza album Marillion z Fishem, ale w porównaniu z całą twórczością grupy, to z tych bez Fisha, lepiej oceniam tylko „Brave”. A w porównaniu z innymi płytami tego okresu – rzecz naprawdę wyjątkowa – klasyczna płyta prog-rockowa, koncept-album, który mimo niesprzyjających czasów odniósł wielki sukces – numer jeden w Wielkiej Brytanii! Prawie rok na liście! Takie rzeczy wtedy to tylko Marillion potrafiło. Gdybym miał dać gwiazdki, a chwalić Pana nie muszę, wahałbym się między ośmioma a dziewięcioma, głównie dzięki librettu Fisha - łapie za serca, ściska za jaja albo za gardło, czasami wszystko naraz.
Jazda obowiązkowa. Absolutnie obowiązkowa.
(*) – wiem, przesadzam, nie tylko.