Rok 2017 jest dla mnie wyjątkowo postny. Tak nieurodzajnego rocznika nie pamiętam od czasów, kiedy zacząłem "profesjonalnie" słuchać muzyki, czyli od początku lat osiemdziesiątych. Jasne, że ktoś może powiedzieć, a wcale nie, bo on znalazł dużo ciekawych rzeczy. No pewnie, ale każdemu jego porno – zależy czego kto oczekuje. Ja się obracam w rejonach powiedzmy okołorockowych, to w tym roku nie mogłem narzekać na nadmiar dobrych płyt. Właściwie od tegorocznych produkcji odbijałem się jak od ściany. Do tego wielu wykonawców, których lubię i cenię nagrało albumy, które okazały się mniejszym lub większym rozczarowaniem. Jeszcze kilka tygodni temu wydawało mi się, że te pięć-sześć płyt, to będzie wszystko na czym warto było ucho zawiesić w tym roku. Na szczęście jesień okazała się trochę bardziej urodzajna i ukazało się kilka naprawdę fajnych rzeczy. Może nawet zdążę napisać o nich wszystkich do końca roku?
Moja płyta roku.
Marek Niedźwiecki powiedział o niej: – To Steely Dan? Nie, to nowy David Crosby.
I jakby to dziwnie nie zabrzmiało – racji dużo miał. Crosby pod koniec swojej kariery postanowił trochę poeksperymentować ze stylem. W tym wieku to się duety, albo covery nagrywa(*), a nie majstruje coś przy podstawach swoje muzyki. Ale nie przesadzajmy, Crosby nagrał płytę lekko jazzującą, a to porównanie do Steely Dan może jednak mimo wszystko trochę mylące, bo „Do It Again”, czy „Bodhisattva” nie znajdziemy. Za to jeżeli ktoś zna „Shine” Joni Mitchell, podobieństw doszuka się więcej. A nawet jeden utwór Joni Mitchell – „Amelia” z „Hejiry”. „Shine” i „Sky Tralis” maja podobny klimat, utrzymane są w podobnej stylistyce, Ale nie upierałbym się, żeby album Mitchell stanowił jakąś znaczącą inspirację dla Crosby’ego. Chyba najwyżej na zasadzie – o ciekawe, a może ja bym też tak pokombinował? No i tak zrobił. Ostatnio był w bardzo dobrej formie i raczej nie należało się spodziewać jakiegoś drastycznego obniżenia poziomu – to artysta z poważnym dorobkiem o poważnym stażu, niedoróbki by raczej nie puścił. I po raz kolejny swoich fanów nie zawiódł. Co ciekawe jest to już trzecia płyta w ciągu trzech lat i trzecia na bardzo wysokim poziomie. Jak zwykle u Crosby’ego jest to zestaw piosenek – tak było zawsze, począwszy od The Byrds. Jak zwykle u niego ostatnio cała płyta jest bardzo spokojna, a nawet wyciszona. Początek może nieco mylić – funkujący „She's Gotta Be Somewhere", faktycznie najbliższy Steely Dan i mogący początkowo niepokoić, bo pierwsze sześćdziesiąt sekund niespecjalne, ale potem refren i partie instrumentalne są już jak najbardziej w porządku. Takich żwawszych utworów jest raptem dwa – wspomniany „She’s Gotta…” i najdłuższy na płycie „Capitol” – tam sobie instrumentaliści mogli trochę pohasać, szczególnie gitarzyści. Reszta to ballady, zwykle bardzo ładne, zwykle jakby trochę niepozorne, ale jak się trochę w nie wsłuchać, to bardzo kunsztownie zaaranżowane. Takie ażurowe cacka muzyczne. Jubilerska robota.
Coraz poważniej się zastanawiam, czy to aby nie jest najlepszy album solowy Crosby’ego. „Sell Me A Diamond”, „Capitol”, czy „Before Tomorrow Falls in Love” można spokojnie zaliczyć do najlepszych utworów jakie ten artysta skomponował. Jednak jest jeszcze debiut – przewyborny. I dlatego się jeszcze zastanawiam, a nie kategorycznie twierdzę. Zresztą w ogólnym rozrachunku nie ma większego znaczenia, czy lepsze jest „Sky Trails”, czy If I Could Only Remember My Name”. Obie są wspaniałe.
Dlatego dziewięć gwiazdek z plusem.
(*) - „ Artyści w moim wieku nagrywają zwykle albumy z coverami, albo duety. Nowy materiał… może sprzeda się z dziewiętnaście sztuk” – David Crosby o „Croz”.